4. Półmaraton 4Energy (2008)
Katowice, 21 września 2008 roku
WPROWADZENIE
Poznań ma ratusz i koziołki, Gdańsk Neptuna i morze, a Katowice oprócz węgla największą lekkoatletyczną imprezę na południu Polski. Imprezę, na którą do stolicy Górnego Sląska zjechało ponad 1300 biegaczy, co uczyniło bieg drugim pod względem frekwencji półmaratonem w Polsce. Zawody rozgrywano ponadto w ścisłym centrum Katowic, na trasie składającej się z trzech pętli po siedem kilometrów każda. Dzięki pewnym znajomościom na Śląsku miałem załatwiony nocleg, co czyniło ukończenie biegu całkiem realnym.
Do Katowic przyjechałem porannym pociągiem, sześciogodzinna podróż minęła dość spokojnie, ale i tak byłem zmęczony i znużony. Miasto przywitało mnie wręcz odstraszającą pogodą, było ponuro i brzydko. Łatwo można było się domyśleć, że komuś na górze zepsuł się „zawór”. Na dworcu czekał na mnie przewodnik, a raczej przewodniczka, u której zameldowałem się na weekend. Od razu udaliśmy się do ogromnego „Spodka” – wielkiej hali sportowej będącej bez mała dwa-trzy razy większą od poznańskiej „Areny”. To tam mieściło sie biuro zawodów. Po drodze miałem okazję podziwiać zabytkową zabudowę Katowic, niezbyt zresztą obszerną. W biurze zawodów spory ruch, mimo że godzina wczesna. Szybka i sprawna rejestracja, odbiór pakietu startowego, numeru i chipu. Pakiet bardzo ciekawy, zawierający koszulkę termoaktywną i spray do zwalczania brzydkich zapachów (jeszcze nie próbowałem;) ). Wszystko było zapakowane w mały plecaczek. Dalsza cześć dnia upłynęła na aklimatyzacji i zwiedzaniu Chorzowa (gdzie miałem kwaterę) i jego ogromnego parku, przy którym nasza Cytadela jest jedynie małym skwerem zieleni.
DZIEŃ STARTU
Pobudka o 7 rano, za oknem nadal pada, i to mocno…Od razu odechciewa się wychodzić na dwór, a co dopiero biec 21 km. Jest za to jeden mały plus, w sumie plusik, nie ma wiatru. Start był przewidziany na godzinę 10, miałem jeszcze sporo czasu na wybudzenie się…Miejsce startu było ulokowane niedaleko „Spodka”, zaś w środku hali znajdowała się meta. Tu muszę dodać, że jest to jedyny w Polsce bieg, gdzie meta mieści się w hali widowiskowo- sportowej, i to jakiej!
Miał to być mój dziewiąty półmaraton, a że już nieco się nabiegałem, wiedziałem jak rozłożyć siły na ten dystans. O siły i kondycje to jednak trochę się martwiłem…Przez całe wakacje mało biegałem, nie miałem na to czasu. Tu jeden wyjazd w góry, drugi, trzeci, do tego obóz harcerski, i mała kraksa na rowerze, po której musiałem leczyć rany. I jak tu biegać? Ale…dużo chodziłem, szczególnie dużo w górach. W samych np. Tatrach zrobiłem około 110 km w ciągu sześciu dniu ( co niestety odbiło się na kolanach). Biegać zacząłem dopiero na początku września. A z koleżanką (co by nie była anonimowa to dodam, że na chrzcie dali jej imię Ola) planowałem biec na wynik w okolicach 1:50. W głębi duszy byłem jednak pewien, że zasoby energii nie starczą mi na ten czas…Trasa składała się – jak już wspominałem – z trzech pętli po 7 km każda. Z tego, co zorientowałem się przed biegiem, trasa nie była zaliczana do płaskich. Niestey miasto wbrew pozorom położone jest na kilku wzniesieniach, które przyszło nam pokonywać. Będzie fajnie na zbiegach- pomyślałem…:-)
Dochodziła godzina 10:00, deszcz przestał padać, było chłodno, zero wiatru, nic tylko bić rekordy! Przebrany, rozgrzany i ustawiony wśród biegaczy czekałem na start, a czas umilała górska orkiestra i mowa Ireny Szewińskiej – prezes PZLA. Powietrze przeszył huk pistoleta startowego. Przed nami 21km pięknego biegu po centrum Katowic. Pierwszą połowę planowałem przebiec wolniej, a drugą szybciej, by na 10.km zameldować się w czasie 52min,a na 15.km w 1:17- tyle teorii. Pierwsze kilometry minęły spokojnie, zaraz za metą był długi zbieg, a potem także długi odcinek po płaskim. Pierwszy kilometr minąłem w czasie 5:20, ciut za szybko- pomysłem, ale początkowe tempo mi odpowiadało. Następne kilometry pokonywałem z podobną prędkością i szybszą. Trasa zapowiadając się na trudną taką się okazała. Podbiegi i zbiegi urozmaicały bieg. Za jednym z zakrętów pojawił się, jak to określiłem podbieg- monstrum:-) Około 1,5 km po górkę. Dobrze ze nie wiało w twarz… Po drodze 5. km z czasem 26 min. Czyli całkiem dobrym. Za nim znajdował się sporych rozmiarów zbieg, na którym można nieźle „na sankach zasuwać”, tu zdecydowanie nogi leciały do przodu. Nim się obejrzałem, za plecami znajdowała się pierwsza 7-kilometrowa pętla, pokonana w czasie 36:51. Czułem się, całkiem dobrze, tempo mi odpowiadało, kolana jak narazie się nie odezwały! Czekałem teraz na 10. km, od niego chciałem przyspieszać, Jednak tak przyspieszać, aby nie zajechać się na podbiegach, równomierne rozłożenie sił na tych odcinkach to klucz do sukcesu. Zbliżał się owy 10.km, czasik- 51 min. Trochę szybciej niż zakładałem, ale z dotychczasowego tempa jestem zadowolony, siły jeszcze mam, na drugą połowę. Przyspieszamy…
FINISZ
Dodam, ze moja towarzyszka całkiem dobrze sobie radzi z trasą i z bananem na twarzy pokonuje kolejne podbiegi. Podbiegi, które trochę mnie już nużą i denerwują, a gdy myślę, że mam jeszcze raz je pokonywać, od razu się odechciewa. Ale staram się o tym nie myśleć, tylko zasuwać dalej. Kolejna pętla przeszła do historii. Ostatnie 7 km zostało pokonane w 35 min. Przed nami ostatnia pętla, zwana niekiedy runda honorową. Kolejne podbiegi, kolejne zbiegi, wyraźnie czuję już bieg, nogi trochę się zakwaszają, oddech coraz głębszy. Na 14. km przyszedł kryzys, który poszedł po 15. km. Trwał krótko, ale trochę poprzeszkadzał! 15 km w czasie 1:16. Lecimy dalej. Mała agrafka i zbieg…tu przydusiłem. Zbliżała się tabliczka z 18. km. Czas 1:30 i tylko 3 km i do domu. Poczułem nagle niesamowite rozluźnienie, siły wróciły, krok się rozluźnił i mocno przydusiłem. Wyprzedzałem coraz więcej i więcej ludzi. Tu nasz biegowy duet się rozpadł, Ola została z tyłu, nadal jednak prując do przodu. Przede mną zbieg, wykorzystałem to i poleciałem, szybkość coraz większa, i większa, ale nie chciałem się zbytnio „podjarać” – przecież jeszcze 2 km czystego biegu! Nie chciałem zmarnować szansy na życiówkę! Pojawiło się wypłaszczenie i długa prosta…ostatnia prosta!:-) Tu trochę zwolniłem, zachowując pewne rezerwy na koniec. Wyprzedzam grupę na 1:45, to mnie uskrzydla i przyciskam mocniej. 20 km. Już prawie w domu, mijam „Spodek” i fruuunę do mety…
Wlatuję do środka, już widzę napis META, pali w płucach, nogi już wyraźnie zmęczone tym długim finiszem, jeszcze….jeszcze….1:44 złamana. HURAAA!!!! Medal na szyję i ‚plask’ na ziemię, zmęczony, bardzo zmęczony. Ale jakże zadowolony i dumny, bo z zbiegu, który planowałem pobiec w granicach czasu 1:50, udało się nabiec rekord życiowy i to kompletnie niespodziewany i nieplanowany. A mój finisz miał miejsce w hali, gdzie siatkarze, piłkarze i inni sportowcy także wygrywali. Ale oni wygrywając zajmowali czołowe miejsca. Ja też czułem się zwycięzcą, bo mimo braku przygotowań i słabości udało się wygrać z samym sobą…i to jest piękne…
Ola też poprawiła życiówkę, zameldowała się z czasem 1:44. Warto zwrócić uwagę na godny pozazdroszczenia progres startowy. Pół roku temu debiutowała na tym dystansie z czasem 2:00 z sekundami, a tu poprawiła się o ponad 16 min. Prawie jak zawodowiec!!!
Ostatnie 7 km przebiegłem w 32 min. 🙂
Oficjalny czas to 1:43:19
Pozdrawiam
Mateusz Łykowski „Sobek”