MPAR 2007
Mistrzostwa Polski w Adventure Racing
26 – 30.09.2007r.
Prolog
Bieszczady. Te góry zawsze miały jakąś magię w sobie, która przyciąga mnie za każdym razem, kiedy tylko pojawi się możliwość wyjazdu ponad 700km od Poznania w kierunku jednego z najdzikszych pasm polskich Karpatów. Czy jest to czar bukowych lasów, szumiących na wietrze trawiastych połonin, czy po prostu ciszy, jaka tam panuje? Wszechogarniający spokój, słychać tylko przyrodę, która żyje tu swoim rytmem z daleka od dudniących miast, to tylko można spotkać właśnie w Bieszczadach. Kiedy więc okazało się, że tegoroczne Mistrzostwa Polski w Adventure Racing odbędą się właśnie u stóp Tarnicy, nie wahałem się ani chwili.
Podróż
Oczywiście droga od podjęcia decyzji startu to faktycznego stanięcia na linii startowej jest bardzo długa, ale na szczęście tym razem udało się wszystko opanować, przygotowania dopiąć na ostatni kluczyk i wraz z Czarkiem, wypełnionym po brzegi Fusionem udaliśmy się o 5 rano w prawie 700 kilometrową trasę. Niestety korki na trasie, zwłaszcza w godzinach szczytu w Łodzi mocno nas spowalniały.. Do ośrodka Stomil-Zjawa, w Polańczyku Zdroju, gdzie znajdowała się baza zawodów dojechaliśmy przed 16. Kiedy czekaliśmy na rejestrację, jedna z ekip estońskich, startujących na trasie Masters właśnie kończyła etap kajakowy i ruszała z rowerami na rowerach wodnych. Trochę nas to rozbawiło, zwłaszcza, że nie przewidywaliśmy, iż sami wkrótce będziemy dziarsko pedałować tnąc fale zalewu solińskiego.
Przygotowania
Dalsze przygotowania w środę to rozbicie namiotu, przygotowanie jedzenia na trasę i odprawa techniczna. Okazało się, że punkty są już naniesione na mapie, jednak trzeba było domalować kilka zmian, wymuszonych przez okoliczne polowania w rejonach Otrytu. Organizator na dobranoc zaskoczył nas też obiadokolacją, która w świadczeniach nie widniała, co było całkiem miłe. Na koniec porysowaliśmy jeszcze warianty przebiegów i poszliśmy spać.
Start
Pobudka już o 6. Od rana gwar, mnóstwo rzeczy do zrobienia jeszcze, czasu mało, więc trzeba było się żwawo uwijać. Wymiana klocków hamulcowych, instalowanie mapników, świateł, szykowanie przepaków, sprzętu na kajaki i wiele innych, bez których ciężko by było skończyć rajd. W końcu zwarci i gotowi ruszamy na start. Zanosimy przepaki, rowery do boksów, gdzie będą na nas czekać po 1 etapie i czas na zdjęcie pamiątkowe, przyporządkowanie chipów i losowanie kajaka. Pierwszy raz w życiu siedziałem w takim sprzęcie pływającym. Składane piankowe foteliki z możliwością przesuwania na szynach wzdłuż kajaka wraz z specjalnymi podpórkami pod nogi. Co prawda luku bagażowego nie było, ale i tak by się nie przydał, wszak tylko ( a może aż – tego jeszcze nie wiedzieliśmy) 34,5km było do przepłynięcia. Gdy już wszystkie 15 ekip zwodowało kajaki i ustawiło się efektownie w jednym rzędzie Paweł Fąferek, kierownik i sędzia główny zawodów wystrzelił z startera, w wodzie się zakotłowało i wszyscy ruszyli wartko do przodu!
Etap 1 – Kajak – 34,5km
Słońce grzeje, woda nie taka lodowata, brak wiatru, wprost lepszych warunków nie można sobie było wymarzyć. Wiosłujemy ile sił w ramionach, jednak czołówka powoli oddala się od nas. Może to kwestia techniki, a może i tych lekkich karbonowych wioseł, choć nasze też nie są wcale najgorsze. Mijają nam kolejne kilometry podczas których wyprzedzamy się co chwilę z Zielonym Zakątkiem. Chłopaki mają w porównaniu do nas więcej krzepy, ale zawijasy na tafli robią nieziemskie. Przepiękne zatoczki i półwyspy porośnięte zaczynającą się przebarwiać buczyną. Banan z parówką i Lionem smakuje wyśmienicie. Po około 20 kilometrach mamy już około 20 minut straty do czołówki. Spodziewaliśmy się większego nokautu z ich strony, więc zadowoleni jesteśmy z wiosłowania. Jedynie ekipa Wilczyc(jedyna damska drużyna) gdzieś zniknęła za nami, ale jak się później okazało, poradziła sobie całkiem nieźle. Czarka zaczyna mocno boleć w krzyżu. Siedzenia niby wygodne, ale prawie 4 godziny w kajaku robi już swoje. Dotychczas nasze kajakowanie kończyło się na 10 kilometrach maksymalnie, więc powoli zaczynamy się snuć po zalewie na ostatnich kilometrach jak taki okręt widmo, wyciskając z ramion resztki sił. W końcu jednak dobijamy do naszej przystani, odbijamy chip i idziemy na przepak. Szybka zmiana ubrania na kolarskie, skibka chleba, batonik i bierzemy rowery na rowery… wodne oczywiście. Otóż na początek 2 etapu organizator zafundował nam przepłynięcie na rowerach wodnych na półwysep…. Przepak i załadunek poszedł nam całkiem zgrabnie i wyprzedzamy 3 ekipy, które były przed nami.
Etap 2 – MTB – 53km
Jako że nasze pojazdy wodne ewidentnie nie były przystosowane do przewozu rowerów, tylko ja macham nogami, a Czarek chroni się przed wbijającym mu się w brzuch kołem. W międzyczasie Magda dzwoni i zdajemy relację jak sprawa wygląda.
Po pół godziny jesteśmy już na drugim brzegu gotowi do jazdy, mówimy obsłudze do zobaczenia, bo jeszcze mamy zamiar tu zawitaj za kilka…. dziesiąt godzin i ścigamy miksa przed nami. Wyprzedzamy ich po około kilometrze. Wspinamy się pod górkę na najniższych przełożeniach. Czuję, że jednak kajaki dały w kość i brzuch zaczyna mocno doskwierać. Potem szybki zjazd do Sakowczyka i typowo bieszczadzkim asfaltem ruszamy w kierunku mostu nad rzeką, gdzie czekało nas zadanie specjalne – siatka komandoska. Po sznurkach w dół do rzeki, krótki bieg na wysepkę, podbijamy punkt i z powrotem mknąc w wodzie niczym David Hasselhof w Bywatchu, po siatce do góry i jedziemy dalej. Tym razem czeka nas krzyżówka szlaków w Otrycie. Czymś, co pewnie kiedyś było asfaltem jedziemy dalej, raz tylko w popłochu uciekając w krzaki przed mknącą na nas ciężarówką z drewnem, która zajmowała całą drogę i oba pobocza. Po chwili odbijamy szutrem w górę i chwilę później jesteśmy na punkcie przy kotłach do wyrobu węgla. Dalej mkniemy szlakiem rowerowym raz w górę, to znowu w dół. Zaczyna zapadać zmierzch. Gdzieś w oddali pojawił się wielki pomarańczowy księżyc. Pocieszamy się, że o ile noc będzie chłodna, to przynajmniej jasna. Dalej kolejne rozwidlenie szlaków i kolejny punkt z bardzo miłą obsługą i śmigamy na przepak do bazy WPN. Unia dotarła już nawet tutaj, bo zamiast bieszczadzkich przełomów asfaltowych śmigamy po gładkiej jak stół świeżo wyremontowanej szosie.
Etap 3 – trekking – 51.5km
W strefie zmian wielki namiot Campusa w którym są nasze przepaki. Obsługa robi nam pyszną herbatkę z cytryną, a my przebieramy się, uzupełniamy bukłaki, jedzenie, bierzemy kijki i ruszamy ku połoninom; tym razem trekking. W końcu plecak mam lżejszy, do teraz nie wiem czemu, ale przynajmniej krzyż mnie nie boli. Wartko ruszamy już po ciemku drogą szutrową do schorniska Koliba u podnóża Połoniny Caryńskiej. Po drodze Czarek serwuje mi coś co smakowało… hmmm ciężko to opisać, ale było obleśne, ale ponoć daje kopa ;-). Przed nami niesamowity księżyc, ale niepokoi nas trochę błysk co jakiś czas rozświetlający niebo na południu. Idziemy wartkim tempem, pierwsze kapnięcie. Myślimy jeszcze, że może jakimś cudem nas ominie ta ?chmurka”. No i nagle po prostu lunęło z nieba. Biegiem przez rów pod największe z okolicznych drzewek, kawałek folii malarskiej i okryci siedzimy na skarpie cierpnąc niemiłosiernie. Pada tylko na plecy trochę więc nie jest tak źle. 20 minut minęło i przestało padać. Schodzimy z powrotem na drogę, ale już płynie nią rzeczka. Postanawiamy trochę podbiegać i jakoś zgrabnie nawet to wychodzi. Po chwili kolejna ulewa i tym razem po świerkiem się chowamy żeby od razu nie być mokrzy, wszak to początek najdłuższego czasowo etapu. W końcu tym razem też przestaje padać Wracamy na drogę i ciśniemy dalej. Chwilę później zauważam, że zostawiłem mapę pod drzewem. Klnę na siebie i się cofamy. Czarek na szczęście znajduje drzewo pod którym leżał mapnik. Po drodze ktoś jeszcze nam podwózkę proponuje, a my a jakże odmówiliśmy grzecznie ;-). W schronisku chwila na batona, krótka rozmowa z punktowym i lecimy w góry pełni animuszu. Pierwsze podejście – ku Dużej Rawce przez Połoninę Caryńską. Gramolimy się zielonym szlakiem w górę. Na szlaku jedna wielka kałuża i błoto, ale idziemy naprawdę żwawo. Po chwili pojawiają się chmury, widoczność spada do kilku metrów, ale oznaczenia wcale niezłe i grzejemy do góry. Ani żeśmy się oglądnęli i jesteśmy do góry. Widać niewiele, bo mgła i chmury, do tego bardzo zimny wiatr. Półbiegiem śmigamy granią. Tu jest już sucho, więc przyjemnie, tylko ten wiatr mocno chłodzi. Po kwadransie na połoninie znowu w dół, tym razem ku przełęczy. Na początku ostro i kilka razy ratujemy się od spektakularnych salt. Jest koło północy, także mnóstwo czasu do limitu, ale zziębnięci czym prędzej spadamy w dół. Kilka razy zjeżdżam po zboczu na nogach jakbym na nartach jechał, mimo tego jest sympatycznie. Nachodzi nas na rozmowy o pierdołach i ucieka nam całkiem szybko czas. Jest przełęcz, jest batonik z kawałkiem parówki i szturmujemy Rawki. Do schroniska Pod Małą Rawką docieramy szeroką drogą i dalej już bardzo stromo na Rawki. Zwierzęta w lesie po prostu szaleją. Rykowiska zewsząd dobiegające do nas, więc śpiewamy coś tam, żeby nie nabierały chęci do spotkania z nami, a że fałszujemy dość konkretnie, chyba dobrze je do tego zniechęciliśmy. Dochodzi do nas kilka smsów, które dają na ostrego kopa i ciśniemy w górę, mimo, że czasami jeden krok w górę to dwa w dół. W końcu jest Mała Rawka, kilka kałuż błotnych, których nie omijamy mimo woli, jest i Wielka Rawka.. Spodziewaliśmy się bezobsługowego pk, a tu ku naszemu zaskoczeniu obsługa twardo w namiocie czeka na punkcie. Pozdrawiamy ich i spadamy w dół, bo zimno i wieje. Strome zejście zielonym szlakiem do Ustrzyk Górnych dostarcza wielu kłopotów. Niemiłosiernie ślisko, posuwamy się dość powoli. Kiedy już wchodzimy w Buczynę widoczność spada na kilka metrów. Kilka razy mamy problem z znalezieniem oznaczeń szlaku, czasem ?tańczymy” na śliskich drewnianych podestach, które pamiętam jeszcze z obozu wędrownego 9 lat temu, kiedy to ledwo mogłem iść po nich z powodu odcisków. Tylko, że wtedy były glany i pecak z stelażem, teraz lekkie trialówki i mały plecaczek, więc wartko śmigamy do przodu. Wychodzimy z szlaku i kilka km asflatem do Ustrzyk Górnych. Monotonii mój organizm po prostu nie znosi i tak zaczynam się zataczać szlaczkiem schodząc co jakiś czas na pobocze. Jest 4 rano, więc do świtu daleko. Zatrzymujemy się na ?chwilkę” na przystanku PKS w Ustrzykach, zasypiam na chwilę, podjeżdża do nas jeszcze Straż Graniczna i tłumaczymy, że jesteśmy tymi szaleńcami na rajdzie. Teraz czeka na nas Tarnica. Decydujemy się na czerwony szlak i był to chyba dobry wybór. Śmigamy do góry, krótka przerwa na skibkę chleba i batonik w wiacie po drodze. Zaczyna w końcu świtać, ptaszki zaczynają ćwierkać i pierwszy telefon. Magda wstała do pracy i dodała nam porannego powera. Odkładam aparat i dzwoni Przemo, też wstał do pracy a za chwilę Tomek. Rozbawiło nas to i pełni już animuszu oraz pozytywnej energii poranka wychodzimy na połoniny. Niebo krwiste od wschodzącego Słońca. Jest przepięknie. Przelatujemy przez Szeroki Wierch i wpadamy na Tarnicę. Tam punktowy zza namiotu tylko do nas krzyknął. Wieje okrutnie. Respekt naprawdę dla niego. Siedzieć tu całą noc jeszcze podczas burzy nie należy raczej do najprzyjemniejszych rzeczy w życiu. Podbijamy punkt i po chwili już jesteśmy na przełęczy pod Tarnicą. Poranna princessa i szturmujemy niedługie, lecz bardzo strome podejście pod Bukowe Berdo – nasz odcinek specjalny. Po chwili jesteśmy na górze. Ekipy przed nami przyspieszyły, za nami przynajmniej 2h nikogo, więc siadamy w ramach 10 minutowgo porannego śniadania i delektujemy się feerią barw połonin i buczyny. Widok wprost powala. Nagle zapominamy o całym ściganiu. Cisza, niczym zmącony spokój. Jest przepięknie. Jednak wszystko co dobre szybko się kończy. Chcemy jeszcze tego dnia ten rajd skończyć, więc czas w dalszą drogę niebieskim szlakiem. Docieramy do asfaltu i znowu do góry niebieskim szlakiem na przełęcz, po czym już krótka spadka do Koliby. Bukłaki już puste, więc ostatnie 5 km ciagniemy na oparach w pełnym Słońcu. Wkrótce docieramy na przepak. Jesteśmy na 10 m-cu, ale wiemy też, że jedna ekipa z czołówki odpadła, tak więc jesteśmy na 9 m-cu. Tam dostajemy wspaniałe klopsiki z makaronem w sosie. Smakują wprost wyśmienicie.
Etap 4 – MTB – 60,5km
Ubieramy buty rowerowe, jemy, ogarniamy nasz przepak i ruszamy na kolejny etap 60km rowerem. Do pierwszego pk docieramy ekspresowo nad wodospad. Z powrotem jedynie spowalnia nas ciężarówka z drzewem. Po chwili już odbijamy pod górkę i mkniemy niebieskim szlakiem rowerowym ku przełęczy. Zaczyna się trochę chmurzyć. Po chwili zaczyna ostro padać. Postanawiamy się schować na chwilkę pod lichymi drzewami. Informuję jeszcze telefonicznie Magdę o naszej sytuacji, że znowu mokrzy i zziębnięci ale do mety niedaleko. Zaczynamy się trochę telepać, więc mimo deszczu postanawiamy jechać. Na podjazdach jest ciepło, ale na zjazdach ostro marzniemy. Jest już naprawdę ślisko. Mijamy po drodze jakiś braci niedoli schowanych w przydrożnej szopie, okazuje się później, że to żeński team jadący już poza klasyfikacją. Zjazd z przełęczy ostro daje w kość. Jest bardzo ślisko. W końcu zjeżdżamy do rzeki i czas na potrójne zadanie specjalne. Wpierw przejście wpław rzeki. Jesteśmy cali mokrzy, więc nie robi nam to wielkiej różnicy. Potem poręczówka po błotnej skarpie, gdzie po czterech się wdrapujemy dosłownie, po czym zjazd pionowy ze skarpy i bardzo fajny most linowy na koniec. Podbijamy pk na karcie, bo puszkę od chipów ktoś utopił w rzece i ruszamy na kolejne zadanie specjalne. Wpierw wartko pod górkę. Wychłodzeni solidnie trochę zwalniamy. Zaczyna mnie ostro dopadać sen. Jadę jadę i zamykam oczy. Zaczynamy śpiewać żeby chociaż trochę się rozbudzić, ale tempo spada dość wyraźnie. W pewnym momencie przednie koło zatrzymuje mi się na jakimś wielkim kamieniu i prawie zaliczam spektakularny upadek. Oba ramiona mocno naciągnięte, że przez chwilę zwijam się ostro z bólu. Zastanawiam się, czy w ogóle będę w stanie teraz jechać. Po chwili próbuję usiąść. Nie jest tak tragicznie, ale przy raptownych skrętach zwijam się z bólu i klnę na stawy barkowe, z którymi już miałem rok temu przeboje. W końcu prawie po czterech docieramy do asfaltu. Dobrze, że chociaż nie pada, choć jest już kompletnie ciemno. Teraz czeka nas już tylko zjazd do kolejnego punktu, ale jak na złość po prostu nie mogę utrzymać otwartych oczu. Coś tam bredzę, krzyczę, śpiewam, rozbudzam się na wszystkie możliwe sposoby, tylko pełen trwogi przejeżdżam przez mostki modląc się, by nie wjechać w barierkę. Tak oto zasuwamy szlaczkiem powolutku, choć droga prosi się o średnią powyżej 50km/h. Jeszcze chwila wahania co do miejsca pk, ale dzięki czujności Czarka szybko go znajdujemy. Tam wspaniała obsługa serwuje mi podwójną kawę, która mamy nadzieje postawi mnie na nogi. Choć niewątpliwie liczę, że 150metrowy zjazd nad rzeką jaki nas czeka teraz również rozbudzi mnie. Pierwszy Czarek zjeżdża. Po chwili słychać krzyk. Obsługa nie wyhamowała go wystarczająco przed drzewem na końcu. Na szczęście plecak zamortyzował uderzenie i tylko okulary poszły. Ja nieśmiało proszę u góry ciut wolniej lekko przerażony. Po chwili już jestem na dole. Podpinamy uprzęże i ruszamy z rowerami wzdłuż rzeki do mostu. Na odprawie była mowa, że bez problemu przejdziemy. No cóż, przez te deszcze poziom wody się podniósł i musimy się przedzierać między drzewami wzdłuż brzegu. 500M wydaje się wiecznością, bo co chwilę w rower wkręcają się gałęzie. W końcu jednak docieramy do asfaltu. Teraz już tylko kawałek podjazdu i zjazd na półwysep z którego startowaliśmy na rowerach dzień wcześniej. Docieramy tam wychłodzeni solidnie na zjeździe.
Etap 5 – Tratwa – 2,5km
Przed nami ostatni etap, przepłynięcie na posklejanych dętkach i kawałku deski przez zalew wraz z rowerami. Czarek wytrawny marynarz zabiera się do działania a ja mu pomagam. Taśma aluminiowa okazuje się idealna do łączenia dętek. Jest koło 1 w nocy, a po zalewie pływają nieoświetlone jachty. Ktoś sobie regaty zrobił, ale żeby bez świateł pływać? Na szczęście dwóch ratowników na rowerze wodnym ma nas asekurować całą drogę, więc trochę spokojniejsi spuszczamy nasz wehikuł na wodę. Po pas w wodzie z wiosłem w ręku powoli zaczynamy wiosłować. Lekkie zachwianie się i prawie lądujemy w wodzie. Ponoć niektórzy się skąpali przed nami. Postanawiamy więc spokojnie płynąć, kierując się na błyskające z daleka czerwone światło naszej przystani. Prąd nas znosi w bok, więc korygujemy kurs co chwilę. Ból w krzyżu staje się nie do zniesienia, a wyprostować się nie da, bo momentalnie traci się równowagę i cała tratwa zaczyna się niebezpiecznie chwiać, co grozi kąpielą o 1 w nocy na środku zalewu, do której nam specjalnie nie przeszło. Tak więc spokojnie sobie wiosłujemy siedząc do połowy w wodzie, płynąc iście żółwim tempem w kierunku światełka, które wydaje się oddalać zamiast przybliżać. Wreszcie mijamy pierwsze jachty i łódki przy naszej przystani, plecy bolą niemiłosiernie, co chwilę przerywamy wiosłowanie żeby choć trochę wyprostować kręgosłup, wreszcie dopływamy! Bez żadnych już problemów po pas w wodze wyciągamy naszą tratwę na brzeg i biegniemy na metę, odbijamy chip i przebiegamy przez wielką dmuchaną bramkę! Udało się! Przybijamy sobie piątkę, odbieramy gratulację od organizatorów, którzy mimo nocy nie spali i wyczekiwali nas cierpliwie. Potem już tylko fontanna szampana, gorące wrażenia z trasy i udaliśmy się do namiotu. Jeszcze tylko chwilka na zdjęcie soczewek, telefon do Magdy i upragniony sen….
Epilog
Rano, tj. koło południa postanawiamy w końcu wstać i tak aż do wieczora jemy mięso, pakujemy się, jemy mięso, i wszystko co nie jest słodkie, czyli kompletny relax. Docierają kolejne teamy, między innymi chłopaki z Zielony Zakątek AT, z którymi ucicnamy sobie jeszcze dłuższą rozmowę nt rajdowania i nie tylko. Wieczorem jeszcze oficjalne zamknęcie imprezy, gdzie dostaliśmy ektra medale, wyborne jedzenie i ulubiony izotonik, po czym juz tylko sen i rano o 6 powrót do Poznania, tym razem o dobre 3-4h krótszy.
O rajdzie
Zawody bardzo podobały mi się. Ciekawy teren, super zadania specjalne, może jedynie nawigacja trochę zbyt łatwa, no i etap kajakowy wprost przepiękny. Oprócz tego pierwszy raz zasnąłem też na rowerze ;-). Interesujące doświadczenie. Dzięki wielkie Czarkowi za towarzyszenie na szlaku oraz wszystkim którzy nam kibicowali, wspierali, wysyłali sms’y i trzymali kciuki, oraz tym, którzy również wsparli nas sprzętowo. Wszystkim Wielkie Wielkie Dzięki. Co teraz? Może trasa Masters…. 😉
Konrad Rochowski