Rajd Przygodowy „Wyzwanie”
Późno, bo późno, ale skoro obiecałam, że napiszę relację z Wyzwania, to tak właśnie będzie. Na wstępie zaznaczę, że niestety niektóre fakty mogą mi się trochę mylić, ze względu na to, że upłynęło już trochę czasu i na to, że nie zawsze kontaktowałam
Sam piątek upłynął dość organizacyjnie, najpierw moje wielkie pakowanie w domu, zakupy i zastanawianie się czy oby na pewno niczego mi nie zabraknie. Później czekanie na spóźnionych chłopaków, z powodu korków w mieście, załadowanie roweru na dach i jazda. Po drodze zaczepiamy jeszcze o Kondzia, co wcale nie trwa krótko i ruszamy w trasę. Nie szalejemy z prędkością, wiadomo już, że raczej się dziś nie zarejestrujemy w bazie zawodów. Po drodze zatrzymujemy się na obiad w fajowej restauracyjce za Ostrowem, w której okrutnie capi rybami i śmigamy dalej na Chorzów. Docieramy na miejsce lekko zmęczeni koło godziny 1 w nocy, spotykamy Huberta, który będzie ostatnim ogniwem naszego teamu, wypakowujemy bagaże, nastawiamy budziki i wbijamy do śpiworów.
Pobudka o 6:15, szybkie ogarnięcie się i rejestracja w bazie. Jak pisał Meciu, małe komplikacje z ubezpieczeniem, ale wszystko da się rozwiązać na ten czy inny sposób. Pobieramy pakiet startowy i wracamy do sali, by w względnym spokoju przygotować cały potrzebny sprzęt, oznakować koszulki, rowery, załadować torby na przepaki, wyposażyć plecaki itd. Podczas, gdy chłopaki są na odprawie, przygotowuję kanapki, zjadamy jeszcze jakieś obrzydliwe dania z paczki i powoli wypełzamy przed szkołę, by o 9:15 wszystkie teamy udały się na oficjalny start rajdu – Wojewódzki Park Kultury i Rozrywki w pobliżu Planetarium. Dziwi mnie (oczywiście jako nowicjusza) brak jakiejkolwiek rozgrzewki przed startem. Na starcie otrzymujemy mapkę MTBO, która póki co w ogóle mnie nie interesuje, gdyż moja uwaga nie będzie się na tym rajdzie skupiać na mapie Kilka pamiątkowych zdjęć na schodach i indywidualnie teamów i ruszamy na moją pierwszą masakrę ? Przed nami 8km na rowerach po parku, który zdaje się być banalnym, jednak już na dzień dobry lekko męczą mnie podjazdy (a propos już przed startem prawie umarłam na jednym podjeździe…) i szybkie zwroty akcji. Pokonujemy MTBo, wracamy na miejsce startu, otrzymujemy mapę całości rajdu i ruszamy na kolejne 8 km na rowerze zmierzając w stronę Katowic. Już wiem, że rower to nie jest moja ulubiona dyscyplina rajdowa. Docieramy do pierwszej strefy zmian, zostawiamy rowery, i ponieważ czekanie na wolne canoe trwałoby zbyt długo decydujemy się najpierw zmierzyć z 22kilometrowym trekkingiem. Trochę się uspokajam, gdyż bieganie wychodzi mi dużo lepiej. Zapominamy ściągnąć rajtów rowerowych , ale spokojnie pokonujemy cały trek, raz biegiem raz chodem, ze względu na małą wciąż odświeżaną kontuzję kostki Mettera. W międzyczasie zaliczamy punkt na hałdzie gigant, która przeraża wysokością, ale daje piękne widoki stając na jej szczycie. Odcinek całkiem przyjemny, wracamy przeskakując pomiędzy łączeniami starych pociągów, szybkie, niebezpieczne przebiegnięcie wszerz autostrady i już jesteśmy z powrotem nad jeziorkiem. Chwytamy dwa canoe, Metter płynie z Hiubim, ja z Bartasem. Ale nim rozpoczynamy pływanie trzeba przenieść te durne łodzie nad drugie jeziorko przed murowane schodki itd., jak dla mnie łódź jest cholernie ciężka. Metter i Hubert podbijają punkty, my sobie wiosłujemy, choć nie jest lekko. Żeby ułatwić sobie zadanie posługiwałam się wiosłem jakby było to wiosło wioślarskie no i ruchy wioślarskie również zachowałam
niestety ucierpiał trochę na tym sprzęt, ale w tamtej chwili była to dla mnie sprawa drugorzędna, gdy za plecami Bartas mruczał coś, że mam sprawniej machać łapami. Całe szczęście to były tylko 3 km, teraz znów przepak, uzupełniamy camele, banan do papy i śmigamy znów na rower (o Boże, znowu…). Tym razem 24km, w tym wjazd na hałdę mutant, na której ciężko nam przez chwil parę odnaleźć punkt. Szczerze mówiąc nuży mnie trochę to rowerowanie, mimo, że przeciętnie daję sobie z nim radę, może dlatego, że w ogóle nie interesuję się mapą (?). Aczkolwiek co ciekawe, zawsze lubię wiedzieć jaki odcinek już pokonałam a ile jeszcze mi zostało, a tutaj kompletnie nie potrzebowałam wiedzieć na jakim etapie jesteśmy – wiedziałam, że i tak musimy pokonać całość, tempo jakieś trzymaliśmy, a niespodziewane dotarcie do przepaku, dawało mi małą radość. Pod koniec Bartas udziela mi małej pomocy w postaci holu, ale nie trwa to zbyt długo. Holu jeszcze nie opanowałam, co było widać, gdy prawie rozwaliłam się na drzewie… Drugi etap rowerowy kończymy, gdy jest już niezły zmrok. Docieramy do SZ2, przebieranki, mini piknik, rolki na giry, w moim przypadku jeszcze ochraniacze i już jesteśmy na naszych pięknych polskich asfaltowych drogach. Pierwsze ?kroki” – masakra, ale patrzę na Mecia on tez macha niezdarnie rękoma, więc pocieszona, że nie jestem sama takim nieudacznikiem staram się poruszać w optymalnym tempie. Jednak chwilkę później okazuje się, że jednak tylko ja wyglądam jak z jakiegoś serialu o nieskoordynowanych ruchowo, bo chłopaki równo suną na rolkach do przodu. Fakt faktem nie jeździłam od dziecka, no ale przecież tego się podobno nie zapomina!!!
Trochę o własnych siłach, trochę z pomocą Bartasa staram się utrzymać jakieś normalne tempo, ale nie przychodzi mi to łatwo. Zjeżdżamy z górki, po czym Metter zalicza glebę, wstaje i mówi, że musimy się cofnąć. Nerwy już działają i mkniemy pod górkę (miałam ochotę zdjąć rolki i pobiec boso). Później przez jadący mi na ogonie samochód ja zaliczam ziemię tuż przed jego maską, dziękuję temu co kazało mi założyć te ochraniacze. W końcu kończymy ten 7km etap, ściągamy rolki, zakładamy buty, które mieliśmy w plecakach i ruszamy na 15km treku. Po chwili orientuję się, że przed rolkami zapomniałam uzupełnić camela, więc jest mały problem, no ale bieg kosztował mnie najmniej wysiłku, więc tragedii nie było, a panowie użyczali mi trochę swoich napojów. W marszobiegu (bardziej marszu) znów odwiedzamy hałdę gigant z etapu rowerowego i śmigamy dalej w nieznane. I chyba ten cały odcinek jest dotychczasowo najbardziej hardcorowym: otóż spotyka nas tutaj OS1, polegający na poruszaniu się wzdłuż potoku czy strumienia, jednak klimat tamtejszego terenu nie sprzyja dobrym nastrojom. Na ustach każdego z nas pojawia się tylko jedno słowo, po łydki brniemy w wodzie i błocie, a po czubek głowy w chaszczach i pokrzywach (nigdy nie łaziłam w takich chęchach!) Jest ciężko, zaliczamy upadki, gdy moja noga kolejny raz zanurza się całym butem w wodzie, czuję, że robi się to już przyjemne i całość tego odcinka zaczyna mnie już bawić. Niestety zrobiło się chłodno i chciałoby się już wyjść z tej ciemnicy. Punktu ni ma i ni ma, ale czuję wewnętrzny spokój, bo Bartas doprowadza nas do każdego punktu, jakby sam go tam rozstawiał (takie pozytywne wrażenie
). W końcu wyłazimy z tego syfu, lecimy dalej, docieramy do kamieniołomu, gdzie za pomocą liny i ?małpy’ musimy wdrapać się po ścianie kamieniołomu na górę, na wysokość jakichś 20 – 25m. Wchodzi Hubert, dalej ja, ze wszystkimi mocnymi słowami jakie tylko znam na ustach. Zimno w dłonie, zmęczenie i trochę za mało siły w rękach. W idiotyczny sposób człowiek wciąż zjeżdżał na prawa stronę, z której trudno było się wdrapać wyżej. Nastąpił mały dialog pomiędzy mną a stojącym na dole Bartkiem: -?K… ja tu będę wchodzić chyba z pół godziny!” – ?Nie! Masz 5 minut na to, żeby znaleźć się u góry!!!” – zatem minęły dwie i już siedziałam koło Hiubiego
agresja czasem czyni cuda. Pierwszy raz wyciągam telefon, patrzę na godzinę i czytam smsa – moja drużyna unihoca wygrała dziś mecz 7:3 (w rozgrywkach ligowych, na których niestety nie mogłam być ze względu na rajd), dodaje mi to jakiejś energii i nim się obejrzałam jesteśmy już wszyscy na górze. No i zaczyna się BnO na terenie kamieniołomu, za dużo nie pamiętam bo przysypiałam chodząc. Co chwilę tylko las, droga, las, droga, las, cofamy, punkt, nie ta droga, las i tak w kółko. Do szału doprowadzało mnie to, że kiedy nie mogliśmy znaleźć punktu Bartas oznajmiał, że wychodzimy z powrotem na drogę (a droga wcale nie była tuż za plecami!) i jeszcze raz wciskamy się w busz, lepiej orientując się w mapie. No, ale było to mega skuteczne, zatem wewnętrznych pretensji już nie miałam. Oczywiście większość emocji oraz żali czy marudzenia zatrzymywałam w sobie. Trochę jęczałam Hubertowi, ale bardziej wolałam w jakiejś agresji wyrażać jak bardzo robi mi się źle niż kwiczeć tam z tył, że ?ja juuuż nie mooooggęęę…”. A propos – ani raz nie powiedziałam, że już nie mogę!
No dobra, kończymy ten syfny etap i pochodzimy znów do drugiej strefy zmian, która jest czasowo najdłuższa. Przebieramy ciuchy na ciepłe, suche, zmiana butów (idealnie!), do paszczy banan, makaron, kotlety, mieszanka serowo salami’owa Bartka, plecaki na plery i ruszamy na najgorsze 70km mojego żywota
Rowerujemy sobie w sumie od początku w tempie niewolnym bym powiedziała, choć pewnie odczucie chłopaków może być inne. Jest mi ciepło i miło na Maksa, po przepaku, ale wiem, że to się niedługo zmieni. Do tego okazało się, że na poprzednim rowerze rozwalił się hol, więc tak naprawdę nie ma zmiłuj i muszę zapierdzielać całą trasę o własnych siłach, choć już na dzień dobry wiedziałam, że będzie ciężko (pomijam fakt bolącego tyłka). Generalnie jadę zbyt wolno cały czas. Bartas wyzywa, Metter mobilizuje, Hubert pociesza. Ale nie jest wcale wesoło. Najgorsze jest to, że… zasypiam na rowerze jadąc!!! Ani chłopaki ani ja nigdy nie widzieliśmy takich bajerów, no ale co zrobić. Oczy po prostu odmawiają posłuszeństwa, mózg się wyłącza i na śpiąco wjeżdżam do rowu i… wyjeżdżam z niego po chwilce, gdy Hiubi mnie woła – bez gleby! Więc atrakcji cyrkowych też nie zabrakło. Rower ma w ogóle od początku rajdu coś nie tak z przerzutkami, trzeszczy czasem, coś przeskakuje nie na tą co trzeba itd. Itp., co wcale nie ułatwia mi pokonywania trasy. Wiem, że Meciu mnie tam pcha trochę na tym rowerze, nie wiem ile, ale powoli wszystko rob mi się jedno czy my ten rajd skończymy czy nie. Mam straszną ochotę jak nigdy wcześniej na 5 cy 10 minut snu. Dałabym wszystko za tą chwilkę. Ale nawet nie przechodzi mi to przez gardło, bo by mnie zabili spojrzeniem
Kiedy jesteśmy na punkcie, gdzie nic się chłopakom nie zgadza i sto razy wjeżdżamy w jakieś debilne dróżki i z nich za chwilę wyjeżdżamy następuje jakieś apogeum mojego zmęczenia. Jest jakaś godzina, ja wiem… 3 czy 4. Tak sądzę. Za każdym razem, gdy na moment stajemy, chłopacy Ida szukać punktu, ja opieram się o ramę roweru (nie znam lepszej pozycji) i w ułamek sekundy zasypiam. Mówię, że już mnie to wszystko wkurza, że cały czas się mylą, że jest do dupy i, że moglibyśmy wreszcie przestać krążyć (odważnie
) na co usłyszałam, że sama mam nawigować jak jestem taka mądra
spływa to po mnie, choć Bartas działa mi cholernie na nerwy, po prostu już nie mogę na niego patrzeć
objeżdżamy ten punkt dookoła przez jakąś wiochę i okazuje się, że ten punkt ściągnął tam ktoś inny już czy jakoś tak – nieprzytomność powoduje luki w pamięci. Co dalej było dobrze nie pamiętam, jakiś zamek, gdzie Hubert daje mi Tigera, zjadam jakiegoś batona choć wcale nie mam ochoty i pędzimy dalej. Zimno na Maksa, trochę mi lepiej, ale wciąż źle. Niedługo będzie robiło się jasno, więc coraz bardziej optymistycznie. Dojeżdżamy do rzeki, przez którą musimy się przeprawić z rowerami. Płytka rzeka, Hubert chce mnie przenieść, ale mówię, że chcę sama – no przecież po tych trzech godzinach mordęgi to jest dla mnie mega frajda! Buty mega mokre, sypiemy dalej. Penetracja kopalni w Zabrzu -jak zeszłam z roweru to nie mogłam iść, kolana zapomniały jak pracować. No ale po czworakach częściowo przechodzimy kopalnię, później punkt na wieży jakiejś i sru na punkty już w bardziej cywilizowanych warunkach. Mettera dopada jakiś kryzys, co (nieładnie, wiem) mnie podnosi na duchu, że nie tylko ja jestem zdechlak. Teraz to obojgu nam dostaje się od Bartasa (pozdro – aż takim potworem nie jesteś
). Myślę, że mamy jeszcze dwa punkty do zrobienia a tu nagle ni stąd ni zowąd mym oczom ukazuje się szkoła – myślę ?Kuźwa jeszcze jeden punkt i dopiero wtedy tu wrócimy i skończymy rajd”, ale słyszę z przodu Bartasa ?Dalej z tym rowerem, to już meta, nie traćmy czasu!” – ŁAAAAŁŁŁ!!! What’s a beautiful moment! Wjeżdżamy do szkoły, odbijamy ostatni punkt, pamiątkowa fotka teamu, której do dziś nie widziałam i.. uściski, gratulacje, mega radość, niedowierzanie i coś czego w sumie nie da się opisać ani pokazać. Zmęczenie w sumie już bardzo małe, tzn takie mam wrażenie. Ogarniamy się, kąpiel, zakończenie, nagrody, podziękowania, trochę snu, pożegnanie z Hubertem i powrót do domu. Nie wierzę – ukończyłam te pieprzone 160km, które w praktyce miało ponad 180km
Jestem z tego powodu strasznie szczęśliwa, nadal w to nie mogę uwierzyć, ale jak przypomnę sobie to co działo się na trasie to wzbudzają się we mnie takie pozytywne emocje. Wiem, że śmiesznie to brzmi, że się tym tak podniecam, ale pierwsze razy takie są
Podsumowując:
– rower to nie jest moja… sztandarowa dyscyplina
– nie jest tak jak Bartas, że powiem, że jest szurnięty, że nigdy więcej z nimi nie idę, że nie chcę, że nie nie nie – wręcz przeciwnie, na drugi dzień sprawdzałam już czy są jakieś kolejne imprezy niedługo!
– cieszę się, że będąc moim zdaniem nie w formie dałam radę, zatem będąc w formie można czynić cuda!
Dziękuję bardzo serdecznie wszystkim, którzy użyczyli mi jakiegokolwiek sprzętu – bez tego byłoby naprawdę ciężko!
A przede wszystkim dziękuję mojemu teamowi za cały rajd, jego otoczkę i klimat. Hubertowi za wsparcie i miłą gadkę, Metterowi za pomoc na rowerze i sportową mobilizację a Bartasowi, że przytargał mnie na ten rajd, powiedział każdy szczegół na temat startu, za wnerwianie na trasie i jeszcze dużo dużo innych bzdur:)
No to co – do zobaczenia na następnym starcie :]
Wybaczcie długość tego elaboratu:)
Pozdrawiam,
Agata