Relacja z Mountain Touch Challenge 2014
Jesteś idolem, wielbi cie tłum…
Nie wiem o co chodzi. Nawet nie przepadam za Lady Pankiem ale przez całe 68 godzin jakie spędziliśmy na trasie MTC, ta piosenka mnie prześladowała. Masakra jakaś. Wryła się w głowę i nie chciała odejść. Jeszcze w trakcie rajdu doszedłem do tego, że któraś ze stacji radiowych uraczyła nas tą melodią w drodze do Szczawnicy i mój mózg postanowił odtwarzać pieprzone „Zamki na piasku” przez trzy doby (bez małej reszty). W każdym razie, nawet teraz gdy wspominam nasz udział w MTC to od razu przed oczami staje mi obraz Panasewicza i reszty ekipy. A to niedobrze, bo na trasie wydarzyło się tyle, że nie chciałbym aby jacyś panowie w średnim wieku zdominowali wspomnienie o takim zacnym rajdzie. Najlepiej będzie więc w miarę na gorąco spisać co się działo, choć relacji z rajdu nie pisałem chyba od 2009 r. Spróbować można.
Błędy. Od samego początku. Nie jakieś wielkie ale wpływające na wynik. Wyszedł nasz brak doświadczenia w długich (a jak na krajowe warunki – bardzo długich) rajdach. Z naszego składu jedynie Kondzik miał jako takie doświadczenie z trasami górskimi powyżej 200 km. Już na początku meldujemy się w bazie zawodów zdecydowanie za późno. Odprawa z obsuwą (norma), przepaki niegotowe, noc się zaczyna a my w rozsypce. Wszystko mamy przygotowane grubo po północy – niby nieźle ale nerwy, a co się będę z tym kryć, zżerają mnie od środka i pomimo rychło nadciągającej porannej pobudki spać nie mogę. Z nocki przed trasą prawie trzystukilometrowego rajdu wykrzesałem trzy godziny snu. – O kurwa, jak mało – myślę leżąc i przerzucając się z boku na bok.
Przed startem atmosfera sielankowa. Piotr Dymus pstryka tu i tam fotki, zawodnicy chowają się przed drobną mżawką (pieprzona do północy nie odpuści) w hallu hotelu lub pod parasolem przyhotelowej restauracyjki. Generalnie nikt nie przeczuwa tego co zaraz nastąpi a wespół zespół Poprad i Dunajec skopią tego dnia kilka zbyt butnych tyłków. Kuba odlicza od dziesięciu, zawodnicy łapią za kajaki i jazda do rzeki. Początek spoko, niby nic takiego ale nie mija dużo czasu, kiedy naszą osadę mija Nonstop Adventure – nie było by w tym nic dziwnego, gdyby chłopaki byli w kajaku, ale oni postanowili płynąć wpław pchając go przed sobą. – Ja pierdzielę, przecież dopiero co wystartowaliśmy! – myślę sobie. Kurtuazyjnie pytamy za to naszych rywali czy im pomóc lub coś przekazać ich drugiej osadzie ale w ferworze walki z nurtem rzeki nie zdobyli się na odpowiedź.
Tak wyglądający początek etapu dał zawodnikom całkiem niezłe pojęcie o tym co się będzie działo dalej. Kolejne osoby wpadały do wody, a tych co utrzymali się w kajakach, mijały pchane nurtem rzeki buty, wiosła a niekiedy nawet kajaki. Z czasem nie robiło to już na nikim wrażenia. Wrażenie zrobiło natomiast na zawodnikach miejsce na rzece, które zakończyło przygodę z rajdem dla On-Sight’u 2. Niby to wodospad, niby jakaś kaskada – w każdym razie zdecydowanie zbyt wysoka i szybka by porywać się na nią z kajakiem. On-Sight 2 był jednak innego zdania i próbę podjął. Efekt był niezły choć chyba inny niż oczekiwany: kajak złamany, Agata na rzece, strażacy w drodze a drugi członek osady na prześwietleniu w szpitalu. Korzystając z doświadczenia naszych szybszych kolegów postanowiliśmy kajaki w tym miejscu przenieść. Po drugiej stronie przeszkody wyszliśmy na rzekę na drugiej pozycji i był to niestety ostatni moment, kiedy podczas rajdu czuliśmy zapach podium… Potem pojawił się most.
Most w Nowym Sączu. Kiedyś tam wrócę i zrobię sobie z nim selfie. Powiem mu, że ładnie mnie załatwił i szacun za to bo nikomu ani niczemu wcześniej się to nie udało. Dokładnie tak – sięgam pamięcią dwadzieścia rajdów wstecz, analizuję ostatnie hadesowe spływy, nawet wakacje z rodzicami wygrzebuję z odmętów pamięci i osiągam wynik rozważań, iż jeszcze nigdy nie wywaliłem się w kajaku! Nigdy, to jest do czasu spotkania z mostem w Nowym Sączu, a raczej tym, co znajdowało się pod nim. Przeszło mi nawet przez chwilę przez myśl żeby wyciągnąć kajaki na brzeg ale zwyciężyło lenistwo: – szkoda czasu, jakoś przepłyniemy. Garmin pokazuje, że płyniemy wartko – momentami nawet 3:40 na km. – Kurdę! To szybciej niż ja begam! – krzyczę do Piotra. Bliżej prawej strony wystaje z rzeki głaz jak smok. Wielki, ogromny, woda rozbija się o niego z hukiem. Jest i kolejny huk. To nasz kajak uderza centralnie w ów głaz. Klasyczna czołówka. Obraca nas bokiem, kajak nabiera wody, mentalnie byłem już gotowy na żabkę, względnie kraula – zależy jak się sytuacja potoczy. Zamiast żabki było skrzyżowanie makareny z lambadą. Z kajaku wypadamy tak niefortunnie, w tak trudnym miejscu pełnym podwodnych i nawodnych kamieni, że pełen wody, ciężki kajak pcha nas przed sobą i nie za bardzo jest jak uciekać – zwłaszcza po mojej stronie, gdzie brakuje może dwóch metrów do środka Dunajca i najszybszego w tym miejscu nurtu.
Minusem naszego położenia jest to, że przy każdym uderzeniu w skałę, pchany silnym nurtem kajak, dociska mnie do przeszkody. Pierwszych kilka znoszę z godnością ale dalej ból staje się nie do wytrzymania. Postanawiam się uwolnić z tej pułapki i wpadam na pomysł, że skoro nie mogę uciekać w bok, to zanurkuję pod kajakiem i wynurzę się za kajakiem. Plan dobry, wykonanie gorsze. Po zanurkowaniu, moja kamizelka ratunkowa zahaczyła się o jakiś element kajaku i teraz zamiast pchać mnie przed sobą, ten zaczął mnie ciągnąć pod wodą. Przez moment bałem się końca tej przygody, zwłaszcza wtedy kiedy zaczynało brakować już oddechu, jednak jak zawsze w podbramkowych sytuacjach, strach podziałał na mnie mobilizująco. Zebrałem wszystkie swoje siły i odpychając się od nie wiadomo czego, zepchnąłem z siebie wreszcie kajak i wynurzyłem się za nim. Niby najgorsze było już za nami ale tylko pozornie. Kajaku nie utrzymaliśmy i płynął wesoło dość daleko przed nami. Podobnie jak karbo wiosło Remika. Do brzegu daleko a my jak Marzanna zrzucona w pierwszy dzień wiosny do Warty, poruszamy się bezwolnie pchani nurtem rzeki. Po niecałym kilometrze chwytamy jakieś krzaki i wyłazimy na brzeg. Jest droga, co za fart! Niestety krótko – dalej przedzieramy się przez krzaki gęste jak dżungla na Jukatanie. Do głowy przychodziły różne myśli, że już po rajdzie, że nie znajdziemy Kondzika i Zuzy (którzy notabene też zaliczyli pływanie chwilę przed nami), że jak straciliśmy kajak to „dyska” i po zabawie.
Podeszliśmy jednak po raz kolejny do brzegu zorientować się w sytuacji i własnym oczom nie mogliśmy uwierzyć. Zuza krzyczy: – tu jest Wasz kajak! Kurdę, rzeczywiście jest skubany!! Zatrzymał się dokładnie przy PK4. Wskoczyłem do rzeki i popłynąłem po niego kilkanaście metrów. Całe szczęście w tym miejscu był prąd wsteczny i kajak kręcił się tu w kółko spokojnie na nas czekając. Wylewamy wodę, wskakujemy do łodzi i podpływamy do naszej drugiej osady. Emocje opadły, spojrzeliśmy na siebie na co Kondziu rzekł: – to co, teraz to już musimy ukończyć? 🙂 Straciliśmy na tej przygodzie mnóstwo czasu ale wciąż byliśmy w grze. Reszta odcinka upłynęła już bez przygód.
120 kilometrów rowerem nie brzmiało źle ale już pierwsze kilometry pokazały nam, że można było się do tego odcinka przygotować lepiej. Słowo klucz: hamulce. Na błocie i w deszczu było jasne, że mogą nie przetrwać do końca etapu, zwłaszcza kondzikowe i moje „v-ki”. Zjazdy pokonywaliśmy więc bardzo asekuracyjnie. Żeby tego było mało, Zuza skarżyła się na zbyt luźne stery i tuż po wyjeździe ze strefy zmian spędziliśmy pół godziny na drobnych pracach serwisowych. Już na początku etapu strzelam nawigacyjnego liszaja i przeoczam niebieski szlak – zjeżdżamy kawał drogi w dół tylko po to, by za chwilę wracać pod górę – już wiedziałem, że to nie będzie mój dzień z mapą. Przy podjeździe na pierwszy rowerowy PK okazuje się, że innym nie idzie wcale lepiej – kiedy my pniemy się pod górę, w dół śmigają trzy teamy. Cały czas pada. Głównie mży ale co jakiś czas intensywność deszczu rośnie. Na przykład przy punkcie na starym wojskowym cmentarzu – tam dopada nas burza z prawdziwego zdarzenia. Zapada zmrok i robi się zimno. Już wówczas dociera do mnie, że mam za mało ciepłych (o suchych nie wspominając) ciuchów. Rozcinam otwór na głowę w folii NRC, na nią zarzucam wszystkie mokre ubrania i śmigamy dalej. Chwilę wcześniej mijamy zespół Inov-8, który korzystając z uprzejmości gospodarzy przydrożnej chaty ogrzewa się i telefonuje do Kuby, że schodzą z trasy.
Około północy przestaje padać. Po drodze robimy kilka drobnych błędów nawigacyjnych ale posuwamy się do przodu, choć idzie nam to strasznie wolno. W Limanowej prosto w nasze nozdrza trafia znajomy i jakże przyjemny zapach – piekarnia! Piotr bez wahania puka do drzwi, które otwiera nieco zdezorientowana Pani. Udało się wytargować cztery cieplutkie drożdżóweczki (+10 do morale). W ciągu kolejnych punktów nie dzieje się już nic spektakularnego, dopiero zjazd do mety odcinka, który pokonywaliśmy o świcie, choć w teorii najłatwiejszy przyniósł pewne trudności. Na nic śpiewanie piosenek i rozmowy na jakikolwiek temat – każda chwila ciszy powodowała niepohamowaną chęć spania. Zasnąłem trzy razy, szczęśliwie budząc się zawsze w chwili kiedy rower już się przechylał i przekraczał oś jezdni. Dojechaliśmy w jednym kawałku i postanowiliśmy szybko kontynuować trek, tak by jak najwięcej punktów zgarnąć za jasnego. Przyznaję, że byłem w mniejszości, która głosowała za godzinką kimacji. Nie przeszło.
Na przepaku Wodzionka przekazuje nam przykrą informację, że schodzą z trasy. Piotr stawia sobie za punkt honoru przekonać ich do dalszego udziału w zawodach ale musiał się poddać. Na trek wyszliśmy koło 8 rano i w okolicach pierwszego punktu minęła nam doba na trasie. Na tym etapie płaskie odcinki oraz te „w dół”, staraliśmy się biegać. Z czasem trzeba było zrezygnować z tych „w dół” gdyż 24 godziny permanentnej wilgoci w butach sprezentowały nam klasyczne, rajdowe kalafiory na stopach i pęcherze na zbiegach rosły w tempie zatrważającym. W drodze z PK16 na PK17 spotkaliśmy naszych przyjaciół – zespól Rajdu Konwalii. Przez moment zrobiło się sielankowo – dobraliśmy się dwójkami i trójkami i maszerowaliśmy sobie raźno konwersując. Zrobiliśmy też wspólny postój w spożywczaku, dogodziliśmy sobie lodami, colą i tym na co kto miał ochotę (morale znów poszło w gorę). Bez zbędnej zwłoki wyszliśmy na PK17, który osiągnęliśmy wspólnie ale na górze, nasz najmocniejszy elementy – Zuza, stracił cierpliwość i zarekomendował: biegamy! Nikt nie miał siły na sprzeciw i zaczęliśmy truchtać. Konwalia pozostała przy swoim tempie i nie spotkaliśmy się już więcej na trasie.
Decyzja o bieganiu była zbawienna. Wartko potwierdziliśmy obecność na dwóch następnych PK, łącznie z PK19 przed którym Kuba ostrzegał, że będzie trudny. U nas Piotr wziął na siebie nawigacyjne brzemię tego punktu i pięknym trawersem weszliśmy prosto na lampion. Jak się później dowiedzieliśmy, m.in. problemy z odszukaniem PK19, były przyczyną dla której Konwalia postanowiła zakończyć rajd na tym etapie. Dobry humor związany z szybkim odszukaniem trudnego punktu przyćmił jednak nieco nasze umysły i w drodze do Ochotnicy przeoczyliśmy zakręt szlaku. Żeby się nie cofać, podjęliśmy karkołomny wariant schodzenia na rympał wzdłuż dziekiego, makabrycznie zarośniętego, górskiego strumienia. W trakcie tego zejścia dopadła nas giga burza. Przywaliło naprawdę konkretnie. Ubieraliśmy się naprędce ale i tak zdążyliśmy porządnie zmoknąć. Znów zrobiło się zimno, bowiem ponownie zbliżał się wieczór. Na zejściu dały o sobie znać kalafiory. Ból stóp sprawiał, że schodziłem z prędkością żółwia. Styl chodzenia, polegający na nieudolnym stawianiu stóp tak by nie bolało, określaliśmy mianem „lumbago”. A więc szedłem w stylu lumbago, wlekąc się jakieś 50-100 metrów za moją ekipą. Po jakimś czasie, w cały czas siarczyście padającym deszczu, doszliśmy do elektrycznego pastucha. Strome pastwisko kończyło się tym co przed deszczem było asfaltową drogą. Obecnie jej środkiem płynęła niczego sobie rzeczka. Trzeba więc było znów podejść pod pastwisko i zejść kawałek dalej, bliżej zabudowań gospodarskich.
Minęliśmy wyżej wspomniane gospodarstwo i naszym oczom ukazał się niepożądany widok – droga, która miała nas zaprowadzić do wsi, zamieniła się w górski potok. Oceniliśmy, że poruszanie się nią w tych warunkach pozbawione jest sensu i w tym momencie Piotr zauważył, że z okna ktoś na nas spogląda. Postanowiliśmy podejść do jegomościa i zapytać się, czy możemy się osuszyć lub przeczekać burzę. Chata należała do dwóch hodowców owiec, braci, przemiłych starych kawalerów. Pozwolili nam się nieco ogrzać, zjeść coś i w miarę możliwości wykręcić ciuchy. Rozpoczęliśmy z nimi miłą rozmowę wyjaśniając co tu w ogóle robimy. W pewnym momencie padło magiczne zdanie: – jak dla mnie możecie tu zostać nawet do jutra. Propozycja z pozoru nie do przyjęcia zaczęła kiełkować w naszych głowach. Oceniliśmy, że punktu pod Lubaniem, nie chcemy robić po ciemku i wyliczyliśmy, że żeby brać go o świcie, musimy opuścić chatę naszych gospodarzy najpóźniej o pierwszej w nocy. Deszcz nie ustawał co ułatwiło podjęcie decyzji: zostajemy!
Nasi gospodarze okazali nam ogrom życzliwości i gościnności. Rozpalili w piecu byśmy wysuszyli ubrania i buty. Częstowali chlebem i wyrobami mięsnymi własnej roboty. Proponowali też coś mocniejszego ale nikt z nas się nie odważył. Oddali nam do dyspozycji całą jedną izbę z trzema łóżkami i zostawili na noc w spokoju. Żeby osuszyć wszystkie rzeczy spałem zupełnie nago przykryty folią NRC i podarowanym przez pasterzy kocem. Rano, choć właściwie było to nadal w nocy, ubrania wprawdzie nie były zupełnie suche ale przynajmniej były ciepłe. Ponadto mieliśmy za sobą trzy i pół godziny porządnego snu w wygodnym łóżku. Mało tego – burza przeszła i deszcz przestał padać. +50 do morale.
Reszta treku przebiegła już bez spektakularnych akcji. Na punkty nachodziliśmy celnie, choć nadal mieliśmy strasznie wolne tempo (czego i ja byłem sprawcą poruszając się w stylu lumbago). Trek kończył się moją zmorą, czyli wspinaczką. Jak powszechnie wiadomo nie dzierżę zadań linowych i w skrajnych przypadkach nie jeżdżę na rajdy, jeśli organizator zapowiada za dużo tego ustrojstwa. Tu jednak zmęczenie przytłumiło strach i w drugiej próbie wspiąłem się po ten zasrany lampion. Droga to mety odcinka była prosta jak drut ale znów poruszaliśmy się wolno – na tym etapie nie byłem już z resztą jedynym w naszym teamie, który tańczył lumbago…
Strefa zmian przyniosła miłą odmianę od chodzenia (bo jakby nie było na treku spędziliśmy dobę) w postaci odcinka kajakowego. Koncepcja rajdu była na tym etapie taka, że team dzieli się na dwa zespoły, z których jeden płynął 15 kilometrów kajakiem a drugi robił trekking – ok. 11 km. Płynąłem z Kondziem (Zuza z Piotrem biegali). Na dobre rozpoczęła się trzecia doba rajdu i dopadł mnie sleepmonster. Nie ścinał mnie może zupełnie z nóg ale wystarczyło bym zasnął w kajaku w czasie, który potrzebował Kondzik na przejście 40 metrów do lampionu powieszonego nad brzegiem Białki. Gdy Piotr i Zuza skończyli trek a my kajakowanie, wspólnie ruszyliśmy po ostatni PK kajakowy a dalej na tak zwaną przenoskę. Już przed rajdem było podane do wiadomości, że trzeba zaopatrzyć się w wózki do ciągnięcia kajaków bo odcinek ten wynosił 3,5 kilometra. Wózki mieliśmy ale tu pojawił się kolejny błąd – przed rajdem nie przećwiczyliśmy ani montażu, ani samego ciągnięcia kajaków.
Podczas gdy my blokowaliśmy drogę rowerową tocząc walkę ze spadającymi z wózków kajakami, raźnym krokiem minął nas zespół On-Sight 1. Poruszali się sprawnie i szybko. Wręcz dostojnie. Jak się później okazało świeżość na tym etapie rajdu zawdzięczali komfortowemu oraz, jak na rajdowe warunki – długiemu, noclegowi który spędzili podczas treku w hotelu. Kto bogatemu zabroni? 😉 Dzięki temu spotkaniu podpatrzeliśmy jednak sposób mocowania kajaków na wózkach i skorzystaliśmy z patentu On-Sightu. Sposób ten okazał się skuteczny ale starty czasu (i pozycji), jakia miała miejsce na przenosce, nie udało się już odzyskać do końca rajdu. Po przenosce zaczęliśmy nieplanowany etap pieszy w zamian za odwołany etap kajakowy. Rozeszło się o za wysoki stan wody w Dunajcu ale mi się wydaję, że to wyrzuty sumienia dręczyły Organizatorów po masakrze na pierwszym etapie 🙂
Początek przejścia do Krościenka nad Dunajcem pokonywaliśmy wartko. Na niebie przygrzewało dosyć mocno słońce co było miłą odmianą po pierwszych dwóch mokrych dniach rajdu. Na samej końcówce etapu przyszedł jednak kryzys. Ale taki z grubej rury. Lumbago było już co raz bardziej efektowne i zaczęliśmy mocno odczuwać trudy rajdu. Ktoś rzucił propozycję – zjedzmy coś ciepłego. Około kilometra przed strefą zmian weszliśmy do baru, zamówiliśmy trochę szitowego żarcia – kebsy, smażone ziemniaki i zapiekanki. Jedliśmy bardzo powoli. Z jednej strony odpoczynek i ciepła strawa powinny dodać nam energii ale jednocześnie poczuliśmy się makabrycznie zmęczeni. Najgorzej było wstać – kalafiory i pęcherze zdążyły się już wystudzić i trzeba było przetrwać pierwsze metry największego bólu do czasu rozchodzenia tego czegoś co zostało z podeszw stóp. Człapiąc z nogi na nogę dotarliśmy wreszcie do strefy zmian. Znów zaczęło się ściemniać – rozpoczynała się trzecia noc. W strefie zmian czekała nas „prawdziwa przyjemność” w postaci mokrych butów SPD.
Ostatni etap rajdu – etap rowerowy, rozpoczynał się od zadania specjalnego – zjazdu tyrolskiego z rowerem nad Dunajcem. Wysokość przestała mnie obchodzić; po pierwsze dlatego, że byłem zmęczony i chciałem już mieć to z głowy, po drugie dlatego, że było ciemno i nie widziałem gdzie włażę. Zjeżdżałem drugi. Jako, że nie ważę za dużo nie udało mi się dojechać do końca zjazdu. Bloczek zaczął się zsuwać się z powrotem w kierunku startu i uświadomiłem sobie, że jeśli wrócę nad środek rzeki, to będzie makabra – obsługa zadania będzie musiała do mnie przyjść i ściągnąć mnie na ziemię. Lewą ręką chwyciłem więc linę zjazdową a bloczek oparł się o moją dłoń. Do końca zjazdu miałem jakieś 4 metry. Niby mało ale nie po 60 godzinach ścigania. Rozpoczęłam mozolną wspinaczkę do platformy, na której mógłbym stanąć z rowerem. Zmęczony jak pies wykrzesywałem z siebie resztki mocy żeby zyskać kolejne kilkadziesiąt centymetrów. Gdy mówiłem, że nie dam rady z dołu motywował mnie Kondzik. W końcu rozbujałem się na tyle, że stojący na platformie z aparatem Piotr Dymus mógł złapać moje koło. Kosztowało mnie to prawie całe siły ale udało się. W tym momencie usłyszałam, że zjeżdża kolejna osoba.
To Zuza. – Skoro ja nie dojechałem to ona nie ma szans. – pomyślałem. I rzeczywiście. Zuza zatrzymała się jeszcze dalej od platformy niż ja. Ponieważ jechała na długiej lonży, nie mogła dosięgnąć do liny zjazdowej. Na szczęście Kondziu zachował się przytomnie i złapał z ziemi koło od jej roweru, następnie zapiął karabinek wokół szprychy i trzymał na swojej lonży. Razem zaczęliśmy wciągać Zuzę na platformę ale jeszcze kiedy na niej dobrze nie stanęła, było już słychać, że kolejna osoba rozpoczęła swój zjazd. Piotr Dymus szybko wciągnął Zuzę na platformę ale pośpiech był zbędny – nasz czwarty element też nie dojechał. Powtórzyliśmy więc z Kondziem akcję: karabinek wokół szprychy, lonża, wciąganie na platformę. Zanim jednak dociągnęliśmy Piotra na platformę usłyszeliśmy, że na linie znów ktoś zjeżdża. To Bartek – obstawa zadania specjalnego. Jakieś dwa metry przed platformą wjechał z impetem w wiszącego jeszcze na linie Piotra. Na szczęście chłopaki nie zrobili sobie krzywdy ale teraz wciągaliśmy już dwie osoby. Gdy wreszcie wszyscy stanęliśmy na ziemi, byliśmy nawet zbyt zmęczeni by powiedzieć parę cierpkich słów Bartkowi za akcję na zadaniu. Kładziemy to na karb zmęczenia i braku widoczności tej bezgwiezdnej nocy. Zdjęliśmy z siebie uprzęże, odwróciliśmy rowery tyłem do rzeki i ruszyliśmy na ostatni etap rowerowy. Tylko 18 km ale przed metą czekał na nas jeszcze prawie kilometr podjazdów.
Nawigacyjnie etap był prosty. Na pierwszy punkt droga była łatwa ale ile pchania roweru pod górę! Naprawdę nie mieliśmy już siły podjeżdżać. Po drodze dopadł nas kryzys – to niesamowite, że na 15 kilometrów przed metą rajdu, który ma prawie trzy stówki długości, istnieje realne ryzyko zejścia z trasy ze zmęczenia i bólu. Trzeba tego doświadczyć żeby zrozumieć. Na pewno Piotr zapamięta na długo ból stóp, który prawie wyałtował go, a zarazem cały zespół, z zabawy. Skarżył się na ogromny ból, rozważaliśmy nawet czy zejść, czy iść, czy coś skrócić. W końcu motywujemy się na tyle, że ruszamy do przodu a Piotr przezwycięża ból i mocno zapodaje dalej. Na drugim punkcie etapu osiągamy apogeum zmęczenia. Po odnalezieniu lampionu kładę się z Kondzikiem na łyżeczkę na folii NRC, kawałek wyżej leży Piotr a obok niego siedzi Zuza, rowery leżą porozrzucane na ścieżce. Dwadzieścia minut spędzamy w tym stanie by w końcu się podnieść i ruszyć dalej. Piotr dokonał analizy mapy i przedstawia piękną wiadomość: do mety jest już praktycznie tylko z górki. To podnosi nas na duchu. Jedziemy czujnie nawigacyjnie żeby nie zawalić ostatnich PK co w praktyce się udaje w 100%. Przy ostatnim punkcie, hotelu Hutnik zastaje nas świt – ostatni na tym rajdzie. Stąd już uliczkami Szczawnicy dojeżdżamy do bazy zawodów. Do mety. O godzinie piątej rano meldujemy się na mecie po 68 godzinach walki. To był Rajd przez duże „R”.