Tour de Posnania
Tour de Posnania to nazwa 200 kilometrowego rajdu rowerem szosowym jaki odbyłem jako wyczyn na stopień HO.
Planowałem, że przejadę to w 10 godzin, czyli średnia będzie wynosić 20 km/h. Nie myślałem o postojach ? nie zamierzałem zatrzymywać się gdziekolwiek na dłużej. Na wszelki jednak wypadek chciałem wyruszyć skoro świt, ażeby nawet ze spokojem w kilkanaście godzin móc to przejechać.
Przygotowania począłem w ferie. Wówczas to powstał szkic powyższej trasy ? nie chciałem brać mapy. Chciałem dodatkowo wytyczyć sobie trasę, ażeby zaliczać kolejne odcinki niczym narciarz tyczki ? chodziło mi o to, aby nie modyfikować jej w trakcie, bo wpływało by to demobilizująco. Dodatkowo na jednej z pierwszych jazd w tym roku, złamałem sobie port do licznika i musiałem mieć jakieś rozeznanie w ilości pokonywanych kilometrów. Temperatura z trudem przekraczała 0 stopni ? na każdej próbnej jeździe z nosa ciekły litry smarków:), a po przejechaniu kilkunastu kilometrów kompletnie nie czułem stóp. Poza tym reszta całkiem w porządku. W lasach śnieg zalegał, nie rzadko również na szosie, ale to mnie nie odstraszało. Wiedziałem, że kwestia dokonania tego wyczynu, siedzi przede wszystkim w mojej głowie ? ciało może odmówić, ale tylko w skrajnych wypadkach. Rodzina patrzyła na mnie jak na wariata ? nie było lekko wyruszyć z domu, ale ostatecznie się udało.
Epizod 1 ? zgodnie z ruchem wskazówek zegara
Udało mi się namówić Kamila[mój kolega, kolarz], aby pojechał ze mną. Ja chciałem, żeby towarzyszył mi najwyżej do połowy ? w końcu muszę to pokonać sam. On jednak chciał całe 200km. Łuki również się zgodził, ale na ledwie 30km, choć i to było coś ? bo im więcej kolarzy w peletonie, tym szybciej się jedzie.
Kamil przyjechał 12.03 o 6:15 i oznajmił, że jest chory. Z bratem już na niego czekaliśmy ? przywiózł mi bidon i po napełnieniu go wodą mogliśmy ruszyć. Przez myśl mi przemknęło, że co on tu robi, skoro ma temperaturę ? ale jeżeli przyjechał, to chyba jest gotów. Prognoza pogody zapowiadała 0 stopni Celcjusza i przelotny drobny śnieg. Wyjechaliśmy o 6:32 na Zamenhofa ? szaro, nieprzyjaźnie już na samym starcie, droga szeroka i pusta, światła wyłączone, nieliczne zabłąkane dusze na ulicach ? zaśmiałem się na taki początek, powiedziałem ?poczujcie wolność?. Oczywiście zostałem zrugany, żebym nie wymyślał. Łuki prowadził ? plan był taki, aby go wykorzystać, żeby narzucił silne tempo, a potem my już sobie poradzimy i podziękujemy za dobry czas. Na Starołęce zamknięty szlaban ? sam się sobie dziwie dlaczego zsiadłem z roweru i przeniosłem go podziemnym przejściem. Szybko z powrotem na rower i jedziemy dalej. Długa prosta słabo pod górkę, która gdy się jedzie samemu wydaje się Kalwarią ?teraz jednak w trzyosobowej grupce o wiele raźniej się jechało. Nie rozmawialiśmy ? jeżeli już to ewentualnie Kamil apelował do Łukiego, aby zwolnił, ale tak szosa umykała pod kołami w milczeniu.
W lesie za Wiórkiem szosa jest bardzo chropowata ? a to nie jest przyjemne. Jazda wydaje się być uciążliwa, czujesz się, jakbyś miał pasażera na gapę w rowerze. Ten odcinek pamiętam z rozruchu pozimowego ? specjalnie jeździłem ten pierwszy odcinek, żeby się z nim zapoznać i w sumie go polubić, bo nie przepadam za jazdą tamtędy. Gdy dojeżdża się do pierwszych zabudować już wiadomo, że jest koniec i zaraz wyłoni się Rogalinek. Przed krzyżówką droga z górki, chwila na odpoczynek w trakcie jazdy i od razu skręt, bez zbędnych postojów w prawo, na most na Warcie. Zaczęło się przejaśniać była już godzina siódma i mieliśmy mały zapas czasu.
W Mosinie znowu zamknięty szlaban i przymusowy postój ? była ochota przejść, ale dróżnik odwiódł nas od tego pomysłu. Szybki przejazd przez wyludnioną Mosinę. Na jednym ze skrzyżowań nie wiem gdzie jechać, pytam więc w jeździe idącej po chodniku staruszki ?którędy na Krosno?? i odpowiada mi, że nie tędy. Szybko więc zawracam i skręcam w poprawną drogę. Kamil gdy mnie dogonił stuknął mnie w kask, ażebym nie robił takich numerów, ale oczywiście to był żart z jego strony. Coraz bardziej tory zbliżały się do szosy którą zmierzaliśmy do miejscowości o swojskiej nazwie Drużyna Poznańska. Gdy już wreszcie obie trasy się przecięły mi odbiliśmy w prawo (na zachód) w kierunku Stęszewa. Zaczął zacinać drobny śnieg i niebo pochmurniało. Niezły opór stawiał również wiatr. Łuki miał problemy ? był już zmęczony, a poza tym nie lubi zmagać się z wiatrem. Ja z kolei mam mentalność, że jeżeli trudniej się jedzie, to tym bardziej powinienem mocniej pedałować, aby tę trudność przezwyciężyć.
Za Starym Dymaczewem rozpoczęła się ładna droga do Stęszewa, lekko pod górkę, ale również tak jak w przypadku wiatru, było to dla mnie dodatkową mobilizacją, dlatego przejąłem prowadzenie. Gdzieniegdzie leżał zawiany na szosę śnieg, ale takie miejsca przejeżdżało się ze szczególniejszą ostrożnością i jechało dalej. Stosunkowo szybko minął mi ten odcinek ? pojawiły się ?przedmieścia? Stęszewa ? Witobiel i już wiedziałem, że Łuki niedługo nas opuści.
Na rondzie w Stęszewie Łuki odbił w kierunku Poznania, aby potem skręcić w jakąś poboczną drogę i Grunwaldzką wjechać do Poznania. Kamil i ja zaś pojechaliśmy prosto, zatrzymując się na stacji. Byłem zły na niego, bo miałem wrażenie, że przedłuża pobyt na niej, tymczasem ja chciałem jechać dalej. Znowu wystrzeliłem do przodu, pomimo jego uwag o oszczędzaniu sił. Poczekałem trochę na niego zwalniając i jechaliśmy już razem przez następne kilkanaście kilometrów jednostajnym przyzwoitym tempem.
W Skrzynkach doejchaliśmy do rozwidlenia: albo lewo, albo prawo. Na swojej mapie nie zaznaczyłem tego i zaryzykowałem: skręciłem w prawo. Po krótkiej jeździe znak ostrzeżenia z opisem: koniec drogi bitumicznej. ?Cholera, co to znaczy bitumicznej?? pomyślałem i jechałem dalej. Po chwili już wiedziałem, wjechałem w las, a tam ślizgawka: biała, oblodzona pokrywa śnieżna. Zawrotne tempo, trochę z górki ? po krótkiej chwili było się w jakiejś wiosce, ale coś mi się zaczęło nie zgadzać. Postanowiłem, że musimy zawrócić. Kamil oczywiście na mnie krzywo spojrzał i zatrzymał się na chwilę. Ja tymczasem gnałem już z powrotem. Dotarłem szybko do pechowego rozjazdu i tam znowu czekałem na Kamila. Wyjrzało po raz pierwszy tego dnia słońce i to mnie jakoś lepiej nastroiło. Była gdzieś około 9:20. Spytałem się Kamila dlaczego nie wykorzystuje tej złości spowodowanej obraniem złej drogi na szybki powrót. Nie pamiętam co mi odpowiedział, ale jechaliśmy dalej i dotarliśmy do Niepruszewa.
Tutaj wjechaliśmy na główniejszą jezdnię, która wiedzie do Poznania (ul. Bukowska). Po raz pierwszy tamtego dnia odczułem ruch samochodowy. Droga pod górkę i znów pod wiatr ? tym razem ja odstałem, a Kamil ruszył do przodu. Czułem, że opuszczają mnie siły, dlatego też wziąłem sobie batona i próbowałem się rozkoszować. Byłem tak zziębnięty, że ugryzione kęsy niemal wypadały mi z ust. Trzeba było trochę pożuć, aby poczuć w ogóle smak. Woda w bidonie była zamarznięta! Po dłuższych zmaganiach z otworem, spostrzegłem, że w środku znajdują się kawałki lodu. Na przystanku autobusowym przy skręcie na Lusówko zrobiliśmy sobie postój. Usłyszałem kilka gorzkich słów od Kamila: co sądzi o tej całej wyprawie i że mam nie po kolei w głowie. Powiedziałem mu, że w zasadzie ma racje, ale na tym polega właśnie wyczyn, którego ja muszę dokonać, a on nie ma tej motywacji co ja, więc inaczej na to patrzy. Miałem już go powoli dość ? przypomniałem mu, że jest tu z własnej woli i może wrócić jeżeli chce.
Droga do Lusówka biła polna i przypuszczam, że jadąc po wertepach w głębi duszy przeklinał mnie, że taką trasę wytyczyłem. W Lusówku stwierdził, że to koniec, spytał mnie którędy dojedzie do Poznania. Podziękowałem mu, a on poradził mi, abym zrezygnował i nie szalał. Ja jednak byłem gotów jechać dalej. Ulżyło mi gdy się rozstaliśmy, ale zarazem miałem pewien dyskomfort psychiczny, że zdarzenia nie potoczyły się tak, jakbym tego chciał. Ominąłem Lusowo ? nieznam tamtej okolicy, więc jechałem prosto na Tarnowo Podgórne.
W Tarnowie zaczynał się etap drogi, którą właściwie bardzo dobrze znam i wiedziałem, że będzie mi się dobrze jechać. Zmęczenie jednak dawało już się we znaki. Oczy po trosze załzawione nie wszystko odnotowywały ? nie mogłem przeczytać niektórych znaków. W Tarnowie Podgórnym spytałem jednego z przechodniów: ?na…na…na…na Napachanie to którędy?? ? ewidentna oznaka zmęczenia. Pomimo tego jechałem dalej, ale powoli. Zjazd do Napachania do dobrze znanej mi drogi Poznań ? Szamotuły. Dalej drogą do Rokietnicy, ale koło zaczęło podejrzanie się zachowywać ? bałem się sprawdzić. Nie brałem ze sobą żadnych zapasowych dętek ani plecaka, nie chciałem się obciążać, dlatego ewentualna guma była dla mnie końcem. Musiałem jednak sprawdzić, bo owe dziwne zachowanie nie było jakimś omanem, lecz czymś rzeczywistym. I stało się. To był już koniec. Wysłałem smsy o rezultacie moim kibicom, czy też interesantom.
Szedłem dalej pieszo do Rokietnicy ? zastanawiałem się co dalej ? byłem ponad 20 kilometrów od domu. Przypomniałem sobie, że w Rokietnicy jest hurtownia rowerowa i miałem jeszcze nadzieję, że będzie ona otwarta w niedziele, i po zmianie dętki ruszę dalej. Ale pocałowałem klamkę…
Szedłem więc dalej, na pociąg. Myślałem, że dworzec zamknięty, ale po dłuższych zmaganiach z drzwiami, wszedłem do środka. Najbliższy pociąg do Poznania za dwie godziny. Była godzina 11. Więc cóż… idę dalej, w kierunku Kiekrza. Może uda się wziąć stopa, może do autobusu mnie weźmie. Zajrzałem na rozkład autobusów i miał niedługo jechać, ale jeszcze trochę czasu miałem, więc szedłem dalej.
Wyłonił się zza asfaltowej muldy autobus ? ?być, albo nie być ? weźmie, czy nie weźmie? pytałem samego siebie. Gdy podjechał spytałem kierowcy, pokazałem gumę i się nade mną zlitował ? co za ulga. Jechałem już na Ogrody. W autobusie były jakieś dziewczyny w moim wieku ? ewidentnie wracały z jakiejś imprezy. Zacząłem myśleć o tym, jakie ja mam życie, a jakie one. Ja wstałem wczesnym ranem i jechałem na kolażówce, one gdy ja wstawałem pewnie poszły spać, po udanej imprezie. Potem ten autobus skrzyżował nasze losy: one wracały zadowolone z odbytej imprezy, ja próbowałem się pogodzić z nieudaną próbą. Mimo tego jednak stwierdziłem, że jestem szczęśliwy, że robię, to co robię.
Na Ogrodach podziękowałem kierowcy za to, że mnie wziął tym bardziej chętniej, że przede mną była przeprawa z motorniczymi, którzy jeszcze nigdy nie wpuścili mnie z rowerem do tramwaju. Czekałem tak z pół godziny, ale widziałem, że kolejni motorniczy omijają mnie szerokim łukiem. Wkurzyłem się więc i postanowiłem wrócić do domu pieszo. Szedłem Szpitalną, Grochowską i potem Hetmańską aż do Ronda Starołęka. Stąd do domu już rzut beretem, więc byłem bardzo szybko. Marsz zajął mi jakąś godzinę ? to szedłem, to biegłem, tempo miałem całkiem niezłe. Wyobraziłem sobie, że po prostu biorę udział w thriatlonie:) W domu byłem o 13:30, tak więc wyrobiłem się jeszcze na obiad. Jedno z pierwszych pytań jakie padło ze strony mamy to ?czy czujesz ulgę??. Odpowiedziałem: ?tak, ale nie o to chodzi?.
Przejechałem około 70 ? 75 km. Przeszedłem chyba z 15 km. Wysiłek ten nie poszedł na marne. Planowałem powtórzyć próbę za dwa tygodnie, a to była poważna zaprawa.
Trasa wiodła dookoła Poznania, tak, ażeby liczyła sobie 200 km. Oto jej przebieg:
Odcinek Przez Długość odcinka Długość razem
Poznań (os.Rzecz.) 0,0 km 0,0 km
– Rogalinek Wiórek 15 km 15 km
– Drużyna Poznańska Mosina, Krosno 7 km 22 km
– Stęszew Borkowice 12 km 34 km
– Tomiczki (na Buk) 8 km 42 km
– Niepruszewo Skrzynki 8 km 50 km
– Lusówko Więckowice 8 km 58 km
– Lusowo 3 km 61 km
– Napachanie Tarnowo Podgórne 9 km 70 km
– Rokietnica 3 km 73 km
– Kiekrz (Psarskie) 6 km 79 km
– Radojewo Podolany, Morasko 10 km 89 km
– Biedrusko 6 km 95 km
– Czerwonak Owińska 8 km 103 km
– Wierzonka Kicin, Mielno 9 km 112 km
– Biskupice Karłowice, Kowalskie 10 km 122 km
– Paczkowo Jankowo, Sarbinowo 8 km 130 km
– Gaworzewo 6 km 136 km
– Kleszczewo 4 km 140 km
– Kórnik 9 km 149 km
– Zaniemyśl Biernatki 14 km 163 km
– Bnin Błażejewko 12 km 175 km
– Rogalinek Konarskie, Radzewice 13 km 188 km
– Poznań (os. Rzecz.) Wiórek 15 km 203 km
Epizod II ? przeciwnie do ruchu wskazówek zegara
Podjąłem decyzje, że jednak jadę z plecakiem ? wezmę zapasowe dętki, łatki, pompkę i wszystko, co mi będzie potrzebne do ewentualnej wymiany dętki. Wybrałem się więc do hurtowni aby wszystko zakupić ? przy okazji po kilka porad odnośnie roweru. Nieźle się wypłaciłem, ale byłem bardzo zadowolony. Sam do siebie mówiłem, że ?jeżeli coś mi wysiądzie w trasie, to tylko ja? ? a więc sukces murowany.
W niedziele na tydzień przed byłem z chłopakami z Watahy na piłce, a dzień wcześniej na BU 45. To niestety odbiło się na moim zdrowiu ? chodziłem do szkoły, ale byłem tak naprawdę chory. Wyszedłem jednak paradoksalnie z założenia, że jeżeli chce jechać, to musze wywiązać się najpierw ze swoich obowiązków i szkoły nie odpuszczę. Ostateczną decyzję postanowiłem podjąć w sobotę ? dzień przed planowanym wyjazdem. Generalnie przez cały tydzień, pomimo nienajlepszego samopoczucia zakładałem, że pojadę. W sobotę, gdy wróciłem ze Zjazdu Hufca do domu już miałem wszystko przygotowane i szykowałem się mentalnie na rajd.
Próbowałem zasnąć przy płycie Pink Floydów The Wall, ale mi nie wychodziło. Zasnąłem około 1…
Budzik zadzwonił o 4:35. O tak wczesnej porze, bo przypadkiem ta noc, była o godzinę krótsza, co mi nie było do śmiechu, ale cóż… Za oknem czarna noc ? pytałem się: co ja robię?! Idź dalej spać człowieku! Życie Ci nie miłe? Dodatkowo takie myślenie podsycała mama, która od początku patrzyła na to nieprzychylnym okiem, a teraz gdy wybiła godzina zero, na wpół przez sen, na wpół na jawie zwymyślała mnie od szalonego i żebym generalnie dał sobie spokój. Pomyślałem: ?no, dziękuję bardzo ? nie ma to jak wsparcie najbliższych?. Starałem się o tym jednak nie myśleć ? czekała mnie w końcu ciężka przeprawa. Zjadłem śniadanie pomimo iż wcale nie czułem głodu ? po prostu chciałem odwlec ten moment na trasie. Zrobiłem sobie herbatę i wlałem do bidonu. Tym razem przyszło mi wyruszyć samotnie. Ubrany w kamizelkę odblaskową, swoją ulubioną niebieską bluzę, kalesony, lycry[laikry], krótkie spodenki, czapkę zimową i kask wyruszyłem podobnie jak dwa tygodnie wcześniej na Zamenhofa.
Było tuż po środku nocy właściwie ? żadnych zwiastunów świtu ? po prostu myślałem, że się pomyliłem, ale zegar stwierdzał brutalną prawdę. Ponownie jak wówczas kilka zabłąkanych dusz na ulicy się mijało ? patrzyli na mnie jak na świra ? no bo kto może jechać o tej porze, ubrany jakby jechał w co najmniej Wyścigu Pokoju? Dolina Warty sunąca się po prawej stronie wypełniona mleczną mgłą ? widoczność ograniczona, ale dobra. Kompletnie puste ulice ? dla kolarza żyć nie umierać, ale nie o tej porze dnia i roku i w takich okolicznościach. Na Starołęce znowu szlaban ? ale tym razem szybko przez tory, żeby nie tracić zbędnych sekund ? przynajmniej na początku. Lekki podjazd aż do autostrady mija dziwnie spokojnie ? jazda nie jest zbyt męcząca, a perspektywa 200 km w samotności niezbyt przerażająca ? jedynie ta ciemność…
Dojechałem do lasu między Wiórkiem a Rogalinkiem. Tu mgła zrobiła się gęstsza ? widoczność może z 50 metrów w przód i w tył. Prosta wydawała się biec w nieskończoność. Poczułem, że coś nie tak dzieje się z moim kołem. Zatrzymałem się, bo niepokoiła mnie ta sytuacja. Sprawdziłem i byłem zdziwiony ? pana! Nie przejechałem 10 kilometrów, a już taki numer ? ?No!? ? pomyślałem – ?jak tak dalej pójdzie, to już niedługo mi się dętki skończą?. Nie miałem wówczas pojęcia, jak prorocze były te słowa. Zjechałem na parking leśny i rozpocząłem szybko wymianę ? ręce trochę odrętwiałe jakoś sobie z tym poradziły. Siad na rower i próba choć częściowego nadrobienia strat. W Rogalinku ? skręcając tym razem w lewo pomyślałem, ?szkoda, że nie byłem tu jakieś 10 minut wcześniej?, ale cóż ? właśnie dlatego tak wcześnie wyruszyłem. Szosą do Świątniczek dojechałem szybko. Tam skręciłem w prawo na Śrem. W pierwszym momencie żałowałem, że tak wytyczyłem trasę ? szosa chropowata, dziurawa, niezbyt przyjazna dla koła rowerowego, ale potem chyba przestałem zwracać na to uwagę.
Za Radzewem wyjechałem na pola. Rzadkie uczucie mnie ogarnęło ? autentycznie poczułem się sam na tej planecie. W tym świecie ograniczonym przez mgłę ze wszystkich stron, absolutnie nikogo poza mną nie było. Tylko szosa donikąd i pole. Poczułem się słaby ? otaczająca przyroda będąca świadkiem mojego wyczynu wydawała się ze mnie śmiać ? Ty człowieczku chcesz czegoś dokonać? Po co tak szarpiesz? Z czym się ścigasz? Wszystko bez sensu… Kilka kilometrów przed Bninem znowu coś niepokojącego zaczęło się dziać z kołem. Łudziłem się, że to może powietrze tak po prostu sobie uszło, więc podpompowałem i jechałem dalej. W Bninie jeszcze szybkie pytanie do przechodnia ?tędy na Błażejewko?? i gaz, byle dalej, byle do przodu, byle bliżej domu, który wcale nie był za moimi plecami, lecz przede mną. Zatrzymałem się przed domem dziecka, bo moje złudzenia, okazały się mrzonkami ? to była pana. Począłem się zastanawiać, dlaczego tak mi szybko strzelają ? Bnin to ledwie 30 km. Przetarłem wnętrze opony sądząc, że to może być jakiś opiłek czegokolwiek. Przesunąłem ją również względem felgi. Staranniej też zakładałem. Ale po tych wszystkich zabiegach, kiedy ma się już nadzieję, że najgorsze za nami, cholera człowieka bierze, kiedy nie ujechawszy minuty przebija znowu dętkę i powietrze uchodzi momentalnie.
Ściągam dętkę ? dziura widoczna gołym okiem nie do zaklejenia. Na znak protestu zawiesiłem ją na słupie przystankowym i zająłem się sklejeniem poprzednich dętek, aby móc dalej jechać. W Bninie spędziłem chyba godzinę, albo i więcej. Co jakiś czas naprzeciw mnie jakaś para żółtych snopów światła jechała z naprzeciwka ? to oczywiście samochody ? mgła się chyba zagęszczała. W końcu skleiłem(a próbowalem kilkakrotnie) i miałem nadzieję, że wreszcie ruszę, ale nic… Stwierdziłem, że jak miałbym tu jeszcze chwilę zostać i kleić dalej to bym postradał zmysły, tak więc pompuje, siadam i szybko jadę jak najdalej od tego miejsca, żeby wzmocnić trochę morale. Tą metodą dojechałem do Zaniemyśla (chyba na 4 razy ? całkiem przyzwoicie) i zawróciłem, a w Jeziorach Wielkich skręciłem w prawo ? na Kórnik. W Prusinowie jednak znowu naszła mnie ochota na klejenie dętki, więc rozłożyłem kamizelkę i usiadłem pod słupem przystankowym.
Minęli mnie dwaj kolarze, którzy na mój widok się trochę zdziwili, ale nie omieszkali pozdrowić. Po kilkunastominutowym pobycie ruszyłem dalej, ale znowu nic. W kolejnej miejscowości znowu ten sam scenariusz ? z takim samym rezultatem. W Kórniku została mi już ostatnia łatka ? ?gdybyś Ty wiedziała ile od Ciebie zależy…? powiedziałem i począłem przyklejać. Byłem już jednak roztargniony i kompletnie mi nie wyszło. Załamałem się ? ?co ze mnie za nieudacznik! Wracaj do chaty i nosa nie wychylaj!?. Jak pomyślałem tak zrobiłem ? dalsza jazda nie miała sensu, więc już bez zabawy w dętki, dorywczo pompując chciałem wrócić do domu.
Jednak nastąpił jakiś cud ? powietrze zaczęło trzymać! Nie mam pojęcia jak to się stało, ale dętka po przejechaniu kilku kilometrów nadal była zdolna do jazdy. Oniemiałem i zacząłem szybciej pedałować, trochę ze złości, trochę z nadzieji, że wrócę do domu, uzupełnię zapasy dętek i pojadę dalej. Jechałem przez Borówiec, Daszewice i Głuszynę, a więc zboczyłem już z zaplanowanej trasy. W domu byłem o 13:00 i na koncie jakieś 70 km. Pomyślałem: ?chcesz mieć tego HO, czy nie? Udowodnij więc, że zasługujesz ? siadaj i jedź dalej!?. Tak więc też postanowiłem ? poprosiłem mamę o herbatę, krótką przekąskę, a sam zacząłem tworzyć nową trasę, tak ażebym był stosunkowo blisko domu, gdy będzie już po zmroku, bo nie było rady ? miałem już takie tyły, że nie było co się za siebie oglądać. Punkt 13:30 wyjechałem z domu, ale naiwnie wierząc, że ta dętka jak trzymała tak będzie trzymać – nie zmieniałem jej. Puściła jednak na Starołęce ? ?o rany, jaki ja głupi!?. Podpompowałem szybko i jechałem dalej, bo po prostu nie mogłem za to zając się na Minikowie ? po prostu nie mogłem. Dojechałem do Pokrzywna i tam to zmieniłem. Dętka którą założyłem, była ze mną już do samego końca…
Szybko do Szczepankowa i przez Spławie do Tulc. Ściana wiatru, z górki i potem pod, ale się dojechało. Sztuka polegała na tym, że myślałem o tym co będzie, a nie o tym co jest ? w ten sposób jazda mijała mi szybciej. W Tulcach odbywały się zajęcia w szkole dla psów ? ciekawy widok. Skręciłem tam na Swarzęd i jechałem ?bez trzymanki?, aby dać odpocząć plecom, zjeść coś i napić się. Droga była przyjazna, tak więc mile czas upływał.
W Swarzędzu zaczął padać deszcz – duża wilgoć oraz mokra jezdnia, w dodatku kałuże. Prędzej czy później musiałem przemoknąć. Ale odcinek ten wspominam dobrze. W mieście się jeździ dobrze ? bliżej cywilizacji = bliżej domu. Za Swarzędzem z naprzeciwka jechała policja. Gdy mnie zobaczyli, włączyli koguta i pokazali ręką, żebym zjechał. ?Ciekawe o co im chodzi? ? pomyślałem. ?Dokumenty poproszę jeżeli są oczywiście.?, bez słowa wręczyłem ? chciałem powiedzieć, że ?tak, oczywiście? ale słowa te utknęły gdzieś miedzy mózgiem, a krtanią. ?Piło się coś?? ? uśmiechnąłem się i chciałem odpowiedzieć, że herbatkę z bidonu, ale powiedziałem krótko, że nie. ?Aaa… uczeń? ? zajrzał w dokumenty. Spytał mnie gdzie jadę, i gdy odpowiedziałem, że robię sobie rajd dookoła Poznania, ze zdumieniem spytał ? w taką pogodę??. Na koniec życzył szerokiej drogi ? cała sytuacja nie trwała dłużej jak minutę, dwie. Ze spokojem ruszyłem dalej.
W Kobylnicy nadziałem się na zamknięty szlaban. Wyciągnąłem bułkę z kieszonki z tyłu i odpoczywałem. Próbowałem odczytać dokąd jedzie przejeżdżający pociąg, ale tabliczka nie dała się złapać. Szlaban podniesiony, ale ja nadal stoję ? dokańczam bułkę, masuję mięśnie. Mniej więcej od tego momentu zaczyna się potworna walka z łydkami ? zaczęły wychodzić mi twory, które w myślach nazywałem ?cholernymi ślimakami?. Poszczególne więzadła się napinały i utrudniały pedałowanie. Szczególnie ciężko było pod górkę ? ślimaczym tempem wspinałem się, nie mogąc mocniej nadepnąć z powodu bólu. Zatrzymywałem się od czasu do czasu, aby wyprostować nogę, dać odpocząć trochę mięśniom, a przy okazji zjeść co nieco. Takie przerwy robiłem najczęściej na jakiejś przystankowej wiacie ? raz mi się zdarzyło nawet zsiąść i przejść kilkanaście metrów tak dla odmiany. Minąłem Wierzonkę, Mielno, Kliny i tak we mgle i drobnym, lecz nieustającym deszczu dojechałem do Kicina. Tu kolejna przerwa na batona. Cały mokry nie byłem ? dużą osłonę stanowił plecak. Najgorzej było w stopy ? całe mokre od dawna, ale w dobrej dyspozycji.
W Koziegłowach skręciłem na północ do Bolechowa. Jeden z trudniejszych odcinków ? za duży ruch, nieprzyjazny kolarzowi i w dodatku w deszczu. Każdy mijający samochód to kąpiel w wodzie z kałuży. Wypatrywałem upragnionego elewatora ? zwiastuna końca Czerwonaka, ale długo się nie ukazywał. Wyłonił się w końcu ze mgły. W Owińskach przyśpieszyłem, aby jak najprędzej opuścić tę trasę i już być na drodze powrotnej. Z Promnic do Biedruska szosa wiedzie pod górę ? zawsze jeździłem tędy w dół ? tym razem przypadło mi wspinać się. Po mozolnej wspinaczce chciałem odpocząć ? podjechałem do wiaty i zsiadając przewróciłem się. Zacząłem się z tego śmiać, ze swojej sytuacji. Biedrusko ? miasto duchów, żadnej żywej duszy. Żołnierz na warcie byłby mi jak brat, ale nikogo. Samochody to nie ludzie ? nie ma tego bezpośredniego kontaktu z przyrodą, atmosferą. Kierowca nie wie co czuje rowerzysta w taką pogodę.
Jazda przez poligon mijała szybko ? świeża gładka szosa, aż chce się jechać. Zbliżałem się do Radojewa i tej góry się od dawna obawiałem. Gdyby jechać od drugiej strony nie byłoby rzeczy przyjemniejszej na tym świecie, ale teraz czekał mnie długi podjazd z bolącymi ?ślimakami? na łydce. Nie mogło być inaczej ? Radojewo osiągnąłem i czułem się już jak bym był w domu. Zatrzymałem się w sklepie i uzupełniłem zapasy w bidonie. Telefon do domu, aby się nie martwiono i ?komu w drogę, temu czas?.
Na Naramowickiej im bliżej miasta, tym lepiej się jechało. Minąwszy pub Drink Floyd znowu poczułem, żal, że jeszcze nigdy tam nie byłem. Przed Lechicką musiałem się jeszcze zatrzymać, bo nogi odmawiały posłuszeństwa. Chwila wytchnienia i dalej w drogę. Szelągowska to było prawdziwe El dorado ? ?z górki na pazurki? wzdłuż całej Cytadeli ? chwila z dawna wyczekiwana. Postój na światłach w mieście również był swego rodzaju okazją do wypoczynku, dlatego też jazda w mieście miała swoje plusy. Dojechawszy do Malty przez Ostrów Tumski rozpocząłem rundy honorowe wokół Malty.
To był jakiś 150 km. Na pierwszym okrążeniu się zatrzymałem ? zadzwoniłem do domu, z prośbą o dokładne policzenie ile wynosi runda wokół Malty. W oczekiwaniu na odpowiedź zjadłem swoje zapasy i napoiłem się. Perspektywa 10 kółek wokół Malty wydawała mi się przerażająca ? myślałem, żeby jeszcze gdzieś pojechać. Dotychczasowo najwięcej bez przerwy zrobiłem 4 kółko wokół Malty, a 10 wydawało mi się katorgą ? tym bardziej, że nigdy nie lubiłem tutaj jeździć. Jednak to było chyba najlepsze rozwiązanie ? droga wolna od samochodów i blisko domu. Brat w końcu oddzwonił i powiedział, że 5 km. Ja jednak na 3 okrążeniu spostrzegłem wymalowane kreski na chodniku co 250 metrów i w ten sposób odkryłem, że runda wokół Malty ma 5,5 km, a to zmieniało choć w części postać rzeczy. Mimo tego jednak zrobiłem 10 kółek ? w tym 7 bez przerwy, czym pobiłem zarazem swój rekord nieustannej jazdy ? bez postawienia stopy na ziemi. Zmrok stawał się coraz to gęstszy, a mgła przechodziła, po to żeby zaraz wrócić. Bałem się, że może natknę się na jakiegoś zbira, który zepchnie mnie z roweru w tych ciemniejszych częściach Malty i w ten sposób ukradnie mi rower, a ja nawet nie będę wiedział kto, jak, kiedy, gdzie. Roześmiałem się ? to byłby szczyt szczytów, żeby teraz mi ktoś ukradł rower i ja miał w ten sposób nie przejechać upragnionego dystansu. Gdy mogłem starałem się jechać ?bez trzymanki? aby odpocząć, ale im dłużej byłem w trasie, tym bardziej było to dla mnie samego niebezpieczne.
W końcu przyszło upragnione 10 okrążenie. Wreszcie zdołałem się uwolnić z tej klatki, po której bezsensownie krążyłem. Powrót do domu wzdłuż Zamenhofa, to już sama przyjemność. Na osiedlowej uliczce podniosłem w górę ręce ? jakaś dziewczyna co szła chodnikiem, pewnie pomyślała, że jestem wariatem, ale mi to było obojętne już. Tuż pod klatką zadzwonił telefon: ?Marcin!? Gdzie jesteś??, ?Niech Łuki zejdzie z aparatem i zrobi mi zdjęcie…?. Chciałem upamiętnić tę chwilę…
W domu zjadłem kolację ? chleb z serem żółtym i keczupem. Podczas wyprawy właściwie żywiłem się wyłącznie czekoladą ? chciałem zjeść coś dla kontrastu. Wróciłem o 21. Po zaledwie 4 godzinach snu ? 15 spędziłem na rowerze przejeżdżając 200 km. Miałem dreszcze ? schowałem się szybko pod kołdrę, ale musiałem się jeszcze wykąpać. Gdy obudziłem się z letargu poszedłem do łazienki i wziąłem kąpiel w wannie, w której omal nie zasnąłem. Zasypiając zamoczyłem ucho w wodzie, do którego dostała mi się woda ? diametralnie wpłynęło to na moje samopoczucie. Nie mogłem zasnąć i byłem rozdrażniony ? zasnąłem około 1… a następnego dnia poszedłem normalnie do szkoły. Misja była wykonana.
Przebieg trasy:
Poznań (os. Rzeczypospolitej) ? Wiórek ? Rogalinek = 15 km, 15 km
Rogalinek – Świątniki ? Radzewo ? Bnin = 13 km, 28 km
Bnin ? Błażejewko ? Zaniemyśl = 12 km, 40 km
Zaniemyśl ? Prusinowo ? Biernatki ? Kórnik = 14 km, 54 km
Kórnik ? Borówiec ? Daszewice ? Głuszyna = 13 km, 67 km
Głuszyna ? Starołęka ? Poznań (os. Rzecz.)= 7 km, 74 km
P-ń (os.Rzecz.) ? Starołęka ? Minikowo ? Garaszewo = 5 km, 79 km
Garaszewo ? Pokrzywno ? Sczepankowo ? Spławie = 6 km, 85 km
Spławie ? Tulce ? Garby ? Swarzędz = 10 km, 95 km
Swarzędz ? Kobylnica ? Wierzonka = 8 km, 103 km
Wierzonka ? Mielno ? Kicin ? Koziegłowy = 11 km, 114 km
Koziegłowy ? Czerwonak ? Owińska ? Bolechowo = 11 km, 125 km
Bolechowo – Biedrusko ? Radojewo = 9 km, 134 km
Radojewo ? Naramowicka ? Szelągowska ? Ostrów Tumski ? Malta = 11 km, 145 km
10 x Malta = 55 km, 200 km
Malta ? Poznań (os. Rzecz) = 2 km, 202 km