Semi marathon de Paris 2014
Kontynuując tradycję jednego w roku zagranicznego wyjazdu na bieg tym razem wybór padł na Paryż. Co prawda miała być Barcelona, ale oczywiście nie pasował samolot, tak więc z braku laku padła propozycja biegu we Francji. Barcelona czy Paryż, w sumie co za różnica, w jednym i w drugim mieście jest co oglądać, a 21 km to 21 km. Szybko podjęliśmy decyzję – 2 marca startujemy w Semi Marathon de Paris (nieźle brzmi, co?). My, czyli Hoffmannowie, Mellerowie i Polusowie w sumie szóstka dorosłych i dwójka dzieci. Zwarci i gotowi pojawiliśmy się w środowy poranek na poznańskiej Ławicy i tu pierwsza przygoda tj. za ciężka walizka. Bardzo ładny Pan (w niektórych kręgach zapewne uznany nawet za ,,ślicznego? lub przynajmniej metroseksualnego) siedzący przy guziku do obsługi lotniskowej wagi z ironicznym uśmieszkiem władcy wszechświata stwierdził, że nasz bagaż ma 3 kg za dużo. No i cóż począć?
Trzeba było zgubić te 3 kg ? zaczęliśmy od drobiazgów, kurtek i bzdur, ale końcowy efekt osiągnęliśmy rozdzielając między siebie półkilogramowe paczki z makaronem. Tym razem wszystko w porządku, bagaż odprawiony, wszyscy przeszukani, dzieci (i żony) skorzystały z toalety. Lecimy. W samolocie żadnych niespodzianek, no może poza tym, że Kasia omal nie połamała mi palców ze strachu. (pomyślałem sobie- dobrze, że trzyma mnie za rękę, a nie nogę, bo uszkodzenie palców u nóg byłoby większym problemem).
Po wylądowaniu na lotnisku Beauvais w miarę szybko odnaleźliśmy właściwy autobus jadący do centrum. A konkretnie dwa autobusy, bo ludu tyle, że jeden nie wystarczył. Błażej kupił bilety przez internet już w Poznaniu, także rodzina Mellerów załapała się do pierwszego, a reszta do drugiego jadącego 20 min później. Niestety nie udało się znaleźć hostelu, w którym były wolne pokoje dla 8 osób, więc po przyjeździe na dworzec rozjechaliśmy się w dwóch różnych kierunkach – Magda z Marcinem i ja z Kasią na Montmartre, a Ola z Błażejem i dziećmi gdzieś indziej:-) Nie wiem do końca jak dokładnie nazywała się część Paryża także jeśli to kogoś interesuje niech dopyta Mecia:-) Hostel w porządku, tj. czteroosobowy pokój, czysto, stołówka, internet, sklep spożywczy tuż obok, także wszystko jak powinno być. Jedyną niedogodnością był brak garnków i kuchenki, na której mieliśmy zamiar gotować wspomniany wcześniej makaron. Bez tego nie da rady, więc cały zapas makaronu zasilił paryską kanalizację użyźniając francuską glebę. Jak ktoś kupi wino z Francji charakteryzujące się delikatnym bukietem z lekką, makaronową nutką to mogę powiedzieć tylko jedno ? jam to sprawił:-) Tyle pierwszy dzień.
A od czwartku zwiedzanie ? każde z nas miało swój plan na to co chce zobaczyć, a niektórzy mieli nawet plan czego nie zobaczyć, np. ja zdecydowanie nie miałem zamiaru biegać z żoną po muzeach i oglądać ,,wybitnych dzieł światowego malarstwa?. Za to jako rasowy blokers z Rataj namówiłem Magdę i Marcina na wycieczkę do Parc des Princes, czyli klubowych obiektów Paris Saint Germain , najpopularniejszego klubu piłkarskiego w mieście. No i w sumie nic ciekawego ? stadion nadgryziony zębem czasu, klubowy sklep z pamiątkami – Kolejorz nie ma się czego wstydzić. W tym czasie żona poszła do jakiegoś muzeum.
Nie wiem czy stadion zrobił duże wrażenie na Magdzie, ale na jej żołądku na pewno, bo prosto spod stadionu w towarzystwie Marcina wrócili do hostelu. A ja w miasto ? przemaszerowałem przez miasto niczym rosyjski generał w 1814 roku . Najpierw wyspy na Sekwanie i katedra Notre Dame, później wzdłuż rzeki do Luwru (żona miała być w muzeum -być może właśnie tam) ? z zewnątrz naprawdę robi wrażenie ? po co wchodzić do środka?
Następnie ogrody pałacowe, Macdonald i Plac Zgody (a przylansuję się ? nie Plac Zgody tylko Place de la Concorde) ? mieli rozmach chłopaki. Plac jest naprawdę olbrzymi ? warto zobaczyć. Telefonicznie umówiliśmy się pod wieżą Eiffla, więc po drodze zahaczyłem o Hotel des Invalides, w którym znajduje się muzeum wojskowe no i nie lada gratka, czyli grobowiec Napoleona. Pod wieżę dotarłem przechodząc przez Pole Marsowe, (o przepraszam, oczywiście Champ-de-Mars) tj. duży ogród, w którym odbywały się wystawy światowe ? właśnie na jedną z nich Gustave Eiffel zbudował znaną na cały świat wieżę. I rzeczywiście robi wrażenie. Już razem kupiliśmy bilety i oczywiście pieszo, po schodach weszliśmy najpierw na pierwsze, a następnie na drugie piętro co by zobaczyć paryski krajobraz z wysokości kilkuset metrów. No dobra ze 115 m, bo na sam szczyt można wjechać tylko windą, a to już nie to samo co wejść z buta Po drodze do hostelu przeszliśmy jeszcze przy Łuku Triumfalnym tj. Arc de Triomphe. Łuk jak łuk, ale to co dzieje się na rondzie w centrum którego ów łuk stoi to jakiś kosmiczny mecz. Kilka pasów ruchu, każdy jeździ jak chce, nie obowiązują żadne przepisy (przynajmniej takie, które bym znał). Czyli klakson i pełen but ? kto pierwszy ten lepszy. A najlepsze jest to, że nie widziałem tam żadnej stłuczki! W następne dni żona znowu do muzeum, a my w miasto.
Zwiedziliśmy plac Pigalle, byliśmy pod Moulin Rouge cmentarz Pere Lachaise,
wyspy na Sekwanie i Notre Dame (tym razem wszyscy) no i to co mi podobało się najbardziej czyli dzielnicę Montmartre. Montmartre to dzielnica pełna małych, kameralnych uliczek ze stojącą na szczycie wzgórza Bazyliką Sacre Coeur. Z placu pod bazyliką rozciąga się widok na cały Paryż.
No ale dość zwiedzania, w końcu przyjechaliśmy tu pobiegać.
Półmaraton w Paryżu to jeden z największych biegów w Europie, co roku startuje w nim ponad 30 tys. biegaczy. W tym roku organizatorzy zaplanowali start na 10:00, ale ze względu na sporą liczbę uczestników przekraczałem linię startu ok 10:40. Nastawienie – nie spinać się za bardzo, bo trzy dni chodzenia po mieście od rana do wieczora na pewno dało mi w kość. Ustaliłem sobie tempo na końcowy wynik 2h i ze słuchawkami w uszach ruszyłem na trasę. Mijam kolejne kilometry, robi się coraz cieplej, więc przez kilka minut siłuję się z kurtką (rano był mróz). Trochę mnie niepokoiły zbiegi, których w pierwszej części trasy było sporo, wiadomo ? stare porzekadło dziadków- biegaczy głosi, że to co teraz zbiegamy trzeba będzie wbiec. No i rzeczywiście po minięciu Placu Bastylii zaczęły się schody. Parę kilkusetmetrowych podbiegów zniechęciło mnie do szarpania się o założony czas i myślałem już tylko o dotarciu do mety. Jakoś się udało ? czas 2 h 2 min 30 s także szału nie ma. Marcin coś ok. 1h 50 min, a Meciu 1 h 48 min. Pozytywne jest to, że mimo słabego czasu nigdy wcześniej nie wyprzedziłem tylu czarnoskórych zawodników. Co prawda większość to Francuzi, a nie Kenijczycy, ale wiadomo jak jest.
Razem wróciliśmy do centrum i tam nasze drogi się rozeszły, tzn. ? Meciu z rodziną został jeszcze kilka dni w Paryżu, a my zabraliśmy bagaże i pojechaliśmy na lotnisko załapać się na samolot powrotny do Poznania.
Komentarze